piątek, 7 czerwca 2013

23. Twój wybór/ depresyjna rzeczywistość.

Dzisiejszy post poruszy dwa tematy: pierwszy dotyczący diety, drugi - mojego życia osobistego, a będąc szczerą - jego strzępów.

Nie będę czarować, przez ostatnie kilka dni (tygodni?) jadłam dużo. Może nie tyle, ile podczas egzaminowych napadów (w ciągu paru dni z 47,0 do 48,5), ale i tak nie ograniczałam się. Jedzenie okazało się proste i korzystne - gdy wokół pojawiły się świeże owoce, warzywa, jogurty, soki, które sama wyciskałam i inne 'niskokaloryczne' przekąski, straciłam kontrolę, wmawiając sobie, że nie będzie tak źle.
Muszę przyznać, że przez te kilka dni w gruncie rzeczy nie czułam się dobrze. W ciągu dnia było w porządku - jadłam, miałam spokój z rodzicami, czerpałam przyjemność z każdej kalorii. Ale wieczorem, stając na wagę, widziałam przerażające liczby - najwięcej to chyba 49,3 po pieczonkowo - kompotowej libacji.

Wiedziałam, że prędzej czy później przyjdzie czas na nagłą zmianę, więc cierpliwie czekałam.
Dziś rano waga pokazała 47,4 kg. Tyle ważyłam, jadąc na konkurs z angielskiego na początku kwietnia.
Moja przyjaciółka, którą mama starała się 'wyplewić', stanęła w progu i uśmiechnęła się. Uroczy powrót.
I chciałabym nadać jej imię, skoro zajmuje stałe miejsce w moim nienormalnym życiu. Niech będzie... Tamara. Niech Tamara to moja lepsza wersja, moja przyjaciółka.
Otóż Tamara podpowiedziała mi, że piątek to idealny dzień na głodówkę i powinnam wykorzystać fakt, że od rana do siedemnastej będę w domu sama, w szkole nie ma lekcji, wiec nie muszę wytężać umysłu, a w sobotę komers, więc muszę wyglądać tak, żeby chciało im się wymiotować z przerażenia płakać, gdy porównają mnie ze sobą.
Dobra, więc tak, dziś rano zjadłam niecałą maślaną bułeczkę z odpowiednią proporcją masła czekoladowego (odpowiednia proporcja = właściwie to nawet nie poczułam, że w ogóle czymkolwiek posmarowałam) i wypiłam colę zero, po której bolał mnie brzuch, bo to już druga od wczoraj.
Nie lubię słowa 'brzuch'. Jest takie grube, tłuste i obleśne. Ugh.
Jutro rano się zważę i podzielę z wami wynikiem oraz tradycyjnie moimi głębokimi przemyśleniami nad czymś... nie wiem jeszcze, czym.
*
Wczoraj byłam w Czewie złożyć podanie do liceum. Moje wymarzone, idealne liceum, które nazwę po prostu 'Siódemką', bo taki ma numer, jest absolutnie i niepodważalnie perfekcyjne. Stare, majestatyczne, melancholijne, już widzę, jak będę się po nim słaniać. A co najlepsze, zalogowałam się dziś do systemu i proszę - pozytywnie rozpatrzyli moje podanie. Czyli etap III z VI mogę uznać jako zaliczony.

*
Komers. Komers, komers, komers. Impreza na zakończenie gimnazjum. Tego potwornego gimnazjum, które zrujnowało mi trzy ostatnie normalne lata życia, wpędziło w kompleksy i samookaleczanie. 
To w tej szkole pierwszy raz się zakochałam, pierwszy raz miałam złamane serce, po raz drugi poznałam pana J. i jego kosmicznie chamski stosunek do mnie i moich uczuć. 
Teraz nadszedł kres udręki. Teraz zacznę żyć
Życie zaczyna się od dwudziestego ósmego czerwca. Od pociągu do Czewy i składania kopii świadectwa oraz wyników egzaminów. 
Ale na razie komers. Komers, czyli wódka pod stołem dla grzecznych dzieciaczków, palenie w kiblach i obmacywanki dla odważnych. Lubią to, lubią. 
Ale zanim wszyscy się rozpiją i zaczną wyznawać sobie największe sekrety, czas na poloneza. Czas na taniec.
Z kim tańczysz, Dark?
Dark tańczy z takim sobie chłopaczkiem z II klasy. Dark jest w trzeciej parze od końca, zakłada baleriny zamiast szpilek, bo nie chce upodabniać się do tępej masy. 
A chłopaczek - drugoklasista jest całkiem, całkiem najprzystojniejszy z wszystkich chłopców na komersie.
Ów chłopaczek obejmuje mnie w połowie naszego popisu artystycznego i lubię to. Lubię też jego oczy i karnację i figurę i uśmiech. Ma ładne ząbki i jako jeden z nielicznych osób w okolicy ma do mnie neutralny stosunek. Nie, nie stosunek płciowy, po prostu traktuje mnie normalnie. A może nawet dobrze.
I jutro, jestem pewna, będę kaleczyć sobie nadgarstki widelcem, jeśli usiądzie przy grupce 'popularnych'. 
Przecież do nich należy, a reputacja tak jak w przypadku pana J. liczy się bardziej niż bardzo.
Jutro kotlety, pizza, kanapki i ciasto wjadą na stoły, a ja będę udawać, że wszystko w porządku.

Ale bez względu na wszystko 28.06.2013r. urodzę się od początku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz