sobota, 15 czerwca 2013

24. Addicted to all.

Kilka dni może zrujnować życie.

Zaczęło się od komersu. Żarcie przez cały dzień wszystkiego z powodu głodówki odbytej dzień wcześniej.

Patrzę na swoje zdjęcia. Na komersie byłam piękna. To właściwie jedyne słowo, które odpowiednio oddaje mój wizerunek tamtej nocy. Wszyscy patrzyli na moje obojczyki. Na kości wystające z ramion. Na ręce. Na dłonie. Na nogi. Wszystko było idealne. Dokładnie tak, jak sobie planowałam sześć miesięcy temu.
Kiedy zaczynałam, kiedy cieszyłam się z wagi, która teraz wykopałaby mi grób.
Byłam perfekcyjna i przynajmniej z zewnątrz motylkowa.
Idealna. Cudowna. Lekka. Wspaniała.

Ale po komersie przyszło zatrucie pokarmowe. A po nim poważna awantura z rodzicami. Która to z kolei, sama nie wiem. Raczej powyżej setki.
Masz jeść. Jedz. Jedz. Okres. Nie masz miesiączki. Dziecko. Nie będziesz płodna. Od pół roku. Nic.

No więc jadłam. Bo w gruncie rzeczy, robię to dla siebie. Dla chudości. Zupełnie irracjonalnie ułożyłam sobie plan. Muszę jeść. Dążyć do okresu. Muszę dostać okres.  Inaczej hormony
Dostanę okres.

... i przestanę jeść, żeby wszystko znów było tak idealne. 




Przytyłam do 48,3 kg. Od dziś zaczęłam A6W, jeździłam na rolkach i rowerze, ćwiczyłam, biegałam. Nie wiem, czy to pomoże. Ale muszę wrócić do 47. Umrę, jeśli tak się nie stanie. Jeśli nie wejdę w spodenki przed kolano. Umrę, umieram już. Nienawidzę jeść, nienawidzę tego obowiązku, nienawidzę.

Nienawidzę. Nikt nie wie, jakiej pomocy potrzebuję. Jak umiera moje serce. Ze smutku.
Rozpadam się na kawałki, Boże, daj mi siłę na powrót.

Dziś Florence i tylko Florence, bo od zawsze ratowała mi dupę.

Lover to lover.
Heavy in your arms.
Dog days are over.

Idę znów poumierać. Desperacko sprawdzam w lustrze każdą część ciała, dopatrując się wyników planu.
I niestety, kurwa, są. Jestem obrzydliwa. Nienawidzę powietrza.

that's alright, alright, alright.


piątek, 7 czerwca 2013

23. Twój wybór/ depresyjna rzeczywistość.

Dzisiejszy post poruszy dwa tematy: pierwszy dotyczący diety, drugi - mojego życia osobistego, a będąc szczerą - jego strzępów.

Nie będę czarować, przez ostatnie kilka dni (tygodni?) jadłam dużo. Może nie tyle, ile podczas egzaminowych napadów (w ciągu paru dni z 47,0 do 48,5), ale i tak nie ograniczałam się. Jedzenie okazało się proste i korzystne - gdy wokół pojawiły się świeże owoce, warzywa, jogurty, soki, które sama wyciskałam i inne 'niskokaloryczne' przekąski, straciłam kontrolę, wmawiając sobie, że nie będzie tak źle.
Muszę przyznać, że przez te kilka dni w gruncie rzeczy nie czułam się dobrze. W ciągu dnia było w porządku - jadłam, miałam spokój z rodzicami, czerpałam przyjemność z każdej kalorii. Ale wieczorem, stając na wagę, widziałam przerażające liczby - najwięcej to chyba 49,3 po pieczonkowo - kompotowej libacji.

Wiedziałam, że prędzej czy później przyjdzie czas na nagłą zmianę, więc cierpliwie czekałam.
Dziś rano waga pokazała 47,4 kg. Tyle ważyłam, jadąc na konkurs z angielskiego na początku kwietnia.
Moja przyjaciółka, którą mama starała się 'wyplewić', stanęła w progu i uśmiechnęła się. Uroczy powrót.
I chciałabym nadać jej imię, skoro zajmuje stałe miejsce w moim nienormalnym życiu. Niech będzie... Tamara. Niech Tamara to moja lepsza wersja, moja przyjaciółka.
Otóż Tamara podpowiedziała mi, że piątek to idealny dzień na głodówkę i powinnam wykorzystać fakt, że od rana do siedemnastej będę w domu sama, w szkole nie ma lekcji, wiec nie muszę wytężać umysłu, a w sobotę komers, więc muszę wyglądać tak, żeby chciało im się wymiotować z przerażenia płakać, gdy porównają mnie ze sobą.
Dobra, więc tak, dziś rano zjadłam niecałą maślaną bułeczkę z odpowiednią proporcją masła czekoladowego (odpowiednia proporcja = właściwie to nawet nie poczułam, że w ogóle czymkolwiek posmarowałam) i wypiłam colę zero, po której bolał mnie brzuch, bo to już druga od wczoraj.
Nie lubię słowa 'brzuch'. Jest takie grube, tłuste i obleśne. Ugh.
Jutro rano się zważę i podzielę z wami wynikiem oraz tradycyjnie moimi głębokimi przemyśleniami nad czymś... nie wiem jeszcze, czym.
*
Wczoraj byłam w Czewie złożyć podanie do liceum. Moje wymarzone, idealne liceum, które nazwę po prostu 'Siódemką', bo taki ma numer, jest absolutnie i niepodważalnie perfekcyjne. Stare, majestatyczne, melancholijne, już widzę, jak będę się po nim słaniać. A co najlepsze, zalogowałam się dziś do systemu i proszę - pozytywnie rozpatrzyli moje podanie. Czyli etap III z VI mogę uznać jako zaliczony.

*
Komers. Komers, komers, komers. Impreza na zakończenie gimnazjum. Tego potwornego gimnazjum, które zrujnowało mi trzy ostatnie normalne lata życia, wpędziło w kompleksy i samookaleczanie. 
To w tej szkole pierwszy raz się zakochałam, pierwszy raz miałam złamane serce, po raz drugi poznałam pana J. i jego kosmicznie chamski stosunek do mnie i moich uczuć. 
Teraz nadszedł kres udręki. Teraz zacznę żyć
Życie zaczyna się od dwudziestego ósmego czerwca. Od pociągu do Czewy i składania kopii świadectwa oraz wyników egzaminów. 
Ale na razie komers. Komers, czyli wódka pod stołem dla grzecznych dzieciaczków, palenie w kiblach i obmacywanki dla odważnych. Lubią to, lubią. 
Ale zanim wszyscy się rozpiją i zaczną wyznawać sobie największe sekrety, czas na poloneza. Czas na taniec.
Z kim tańczysz, Dark?
Dark tańczy z takim sobie chłopaczkiem z II klasy. Dark jest w trzeciej parze od końca, zakłada baleriny zamiast szpilek, bo nie chce upodabniać się do tępej masy. 
A chłopaczek - drugoklasista jest całkiem, całkiem najprzystojniejszy z wszystkich chłopców na komersie.
Ów chłopaczek obejmuje mnie w połowie naszego popisu artystycznego i lubię to. Lubię też jego oczy i karnację i figurę i uśmiech. Ma ładne ząbki i jako jeden z nielicznych osób w okolicy ma do mnie neutralny stosunek. Nie, nie stosunek płciowy, po prostu traktuje mnie normalnie. A może nawet dobrze.
I jutro, jestem pewna, będę kaleczyć sobie nadgarstki widelcem, jeśli usiądzie przy grupce 'popularnych'. 
Przecież do nich należy, a reputacja tak jak w przypadku pana J. liczy się bardziej niż bardzo.
Jutro kotlety, pizza, kanapki i ciasto wjadą na stoły, a ja będę udawać, że wszystko w porządku.

Ale bez względu na wszystko 28.06.2013r. urodzę się od początku.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

22. Graj fair.

Nie angażuję się w ogóle w wasze blogi, więc nie powinnam się dziwić, że nikt tu nie zagląda.

Jest okropna burza, ulewa, wichura, gradobicie na przemian. Nie pójdę do szkoły, jeśli taka aura utrzyma się do rana i z tym poczuciem od razu czuję się lepiej. Co będę czarować - nienawidzę mojego gimnazjum i każdy kolejny dzień przyjmuję z ulgą. Odliczam dni do wakacji, bo po nich zaczyna się liceum - trzy lata, podczas których ma wykrystalizować się moja orientacja seksualna, mam znaleźć prawdziwych przyjaciół (choć nie chcę kłamać - mam przyjaciółkę i na pewno nie znajdę drugiej, która będzie mnie tak dobrze rozumiała, nawet nie zamierzam), chodzić na imprezy, mieć chłopaka, popełniać błędy i je naprawiać, nauczyć się nosić miniówki i szpilki zamiast bluz i trampek, zacząć robić sobie kreski eyelinerem i ogólnie wszystkie TE rzeczy, na które teraz byłam nie dość dojrzała lub po prostu mi się nie chciało.

Ale by być szczerą - 3/4 z powyższej listy nie zrealizuję. Właściwie chyba po to są marzenia, żeby właśnie ich nie realizować, żeby po prostu były, żeby zajmowały jakąś część naszego mózgu, która włącza się, kiedy odpoczywamy.

Oszukuję siebie i innych, że żyje mi się wspaniale, ale co tam. Dziś bilans chyba niezły, wymyśliłam sobie, że ważę się wieczorem, to chyba nawet lepiej, nie mam tylu myśli autodestrukcyjnych, delikatnie mówiąc.

Czas przemija, wypowiedziane słowo pozostaje.

wtorek, 28 maja 2013

21. Deszcz.

"Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny, są one na kształt prochu zatlonego, co wystrzeliwszy gaśnie. Miód jest słodki, lecz słodycz jego graniczy z ckliwością i zbytkiem smaku zabija apetyt."

Otwieram szafkę biurka w poszukiwaniu zeszytu od polskiego i mojego ulubionego cytatu z Romea i Julii.
Czuję kurz, mdłą woń porzuconego banana i milion sytuacji, kiedy otwierałam drzwiczki i wrzucałam kolację, nie zważając na mieszaninę aromatów, która za każdym otwarciem przypomina mi o wszystkim.
Wszystko jest trudne.

Siedzę sobie i czekam na jutro. Znowu. Bo dla mnie każde dziś jest lepsze od wczoraj, ale gorsze od jutra.
Od rana pada. Deszcz kotłuje się za oknem i nie pozwala zebrać myśli, budzi mnie, psuje plany, komplikuje obowiązki. Jutro środa, ostatni dzień szkoły przed długim weekendem.
Jutro sprawdzian z fizyki. Jutro dowiem się, czy zostałam laureatką konkursu z polskiego, czy znów szczęście za szybko powiedziało dobranoc. Jutro, jutro, jutro.

A więc przytyłam. Ważę 47,1 kg. I może to chore, ale i tak czuję się mile zaskoczona. Nie ma co czarować - przez dwa ostatnie dni wpierdalałam wszystko, czego jak dotąd sobie odmawiałam. Miseczka płatków z jogurtem, miseczka płatków bez jogurtu, obiad, kapusta, owoce, lody. Popadałam w coraz większy smutek, bo jedzenie nie sprawia mi radości, choćbym nie wiem jak elegancko i estetycznie je sobie przygotowała. Nie cieszy mnie w ogóle, kurwa, i tyle.

Na początku planowałam zrobić sobie dziś głodówkę, ale jakiś dobry duch gruby chuj w mojej głowie doradził mi, żebym coś jednak zjadła, bo tak czy inaczej mam przytyć. A jeśli będę jeść normalnie, organizm się przyzwyczai, to może nawet nie utyję i przestaną mnie kontrolować i znów schudnę, ale tak po cichutku i wszystko będzie już w idealnym porządku, tak jak sobie wymarzyłam?
Oczywiście, że tak nie będzie, a moja łatwowierność jest wręcz irracjonalna.
Dziś 3 duże posiłki - śniadanie: owsianna cynamonowo - bananowa z Cini Minis; kurczak po meksykańsku z ryżem na ostro; rogal z Ramą Light, owocową miseczką i Inką.
Jutro serek wiejski z owocową miseczką i Inka, obiad - pieczonki + kompot, kolacja - ?

Może życie składa się z wczoraj, dzisiaj i jutra, tyle że wczoraj było do bani, dziś myślę o jutrze, a jutro wszystko znów się spierdoli i tak od początku.

niedziela, 26 maja 2013

20. Żyję rzadko.

Bycie normalną jest łatwe tylko z punktu widzenia normalnego.
Bycie chorym nie jest łatwe z żadnego punktu widzenia.

Jem. 
To brzmi źle.

Kiedy sześć miesięcy temu, pierwszego grudnia, ktoś pokazałby mi mój obraz z obecnej chwili, pewnie miałabym mieszane uczucia.
Przecież będę chuda!
Ale wplączę się w chorobę...

*

Ostatnio prawie w ogóle się nad niczym nie zastanawiam. Nic nie sprawia mi radości.
Wszystko, co kiedyś cieszyło, teraz jest bezsensowne. 

Waga nieznana. 
Jedzenie jest do bani.

piątek, 24 maja 2013

19. Gdy klęskę gonią winy.

Wiele tracimy wskutek tego, że przedwcześnie uznajemy coś za stracone.
~ Johann Wolfgang von Goethe

- Jesteś chora.

Choroby to procent od przyjemności.
~ ?

- To twoja ostatnia szansa. Wybieraj. To albo terapia. Sama się prosisz o Lubliniec.

Żyje tylko ten, kto chce żyć.
~ Maurice Delort

- Spójrz na twoje nogi. Jak patyki. To już choroba. A jakbym dał ci batonik, to zjadłabyś?
- Kawałek. Bo metabolizm trzeba rozkręcić.
(w domyśle: zjem tyle, aż się odwrócisz i będę mogła wyrzucić)

Bez cierpienia nie ma niczego.
~ ?

*

 Nazwana anorektyczką, chorą psychicznie osobą stojącą na krawędzi normalności, zauważyłam kilka spraw. Przemyślałam wszystko i postanowiłam zrobić małe podsumowanie.

Co się zmieniło od grudnia? Może kiedyś w pokoju bez klamek też zostanę o to zapytana? 

Zmienił się cały mój świat. 

Czyli?

Kiedyś pisałam. Nigdy nie potrafiłam pisać wierszy, ale uwielbiałam obserwować i dzielić się moimi spostrzeżeniami z samą sobą. Na kartce papieru to wyglądało prawie tak, jakbym dostała list od magicznej przyjaciółki, która dokładnie tak samo oceniała świat. Od drugiej mnie. I to pomagało.
Kiedyś.

A oprócz tego?

Potem pasje wyparowały. Nie chciałam już pisać w jakiejś wielkiej gazecie felietonów. Nie chciałam zdawać na psychologię. 

A czego chciałaś?

Chciałam być tak chuda, żeby nikt nie potrafił w to uwierzyć.
I wiesz co? Udało mi się jak cholera.
Każdy się martwi, każdy zdążył zauważyć. Każdy widzi. Nikt nie ignoruje. 

*

Nazwana anorektyczką, chorą dziewczynką, której należy się porządny wpierdol, zauważyłam też, że nawet, gdy bardzo chcę, nie potrafię zjeść kanapki w szkole. Nie potrafię z własnej inicjatywy otworzyć lodówki (z wyjątkiem ukradkowego liczenia kalorii w jogurtach, żebym potem wiedziała, które zło lepiej wybrać w chwili kryzysowej).
Albo dostanę ten wspomniany wpierdol, albo nic mi nie przemówi do rozumu.

Kazali mi przytyć. Bo przecież jestem chuda, chudziutka. Przy 170 cm wzrostu ważę 46kg i widać mi każdą piękną kość. 
Zrobili mi pranie mózgu i pierwszego dnia zjadłam tyle, że byli usatysfakcjonowani. Płakałam kilka razy, z desperacją pchałam sobie żyletkę w skórę, a nawet to nie pomogło. Bo zapomniałam, że żyletką cięłam kiedyś papier techniczny i stępiła się. Na mojej idealnej skórze nie został nawet różowy ślad. Szkoda.

Dziś rano ważyłam 46,4 i to dobrze. Bo sądząc po tym, co zjadłam przez te dwa dni męki, liczyłam na sto lub dwieście kilo. 
W szkole, i zapewne nie jest to zbyt szokujące, nie zjadłam dziś nic, znów wyrzuciłam kanapkę. Bo po prostu nie potrafię zjeść, kiedy nie muszę. Taka zwykła, normalna Dark. I taka głupia, podstępna przypadłość.

Zjadłam w sumie trzy posiłki. Rano owsiannę z bananem, kakao i płatkami Cini Minis bez słodzenia, potem w domu kwaśnicę z chlebem, a na kolację miks owocowy i dwie szklanki soku pomarańczowego.
Czuję się teraz źle, ale może jak tak dalej pójdzie to znów uspokoję Towarzystwo Opieki Wewnętrznej, w skrócie TOW, czyli też: To Oni Właśnie zniszczyli moje życie.
Nie wiem. Ale wiem na pewno, że przytyć nie chcę i we wtorek zrobię głodówkę, jeśli będzie więcej.
Taka sobie ja. Taka zwykła, a taka głupia. 

Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki, Mamo. Patrz, zrobiłam dla Ciebie nawet kartkę. 





sobota, 18 maja 2013

18. Zwroty akcji, powtórki z rozrywki.

Piszę znowu. 
Za często? 
Może.

Jakoś nie potrafię wyznaczyć sobie limitu. 

Dzisiejsza waga to uwaga, niespodzianka, 46,2 kg. Nie, nie pytajcie dlaczego, kiedy i jak, bo nie wiem. Nie zrobiłam żadnej głodówki, nie czułam się głodna (jak na przykład teraz) i na koniec: zjadłam wszystko, co zaplanowałam. 
Głupi ma zawsze szczęście, to chyba najmądrzejsza złota myśl i powinnam ją sobie wytatuować na czole.
Na zewnątrz zrobiło się ciemno i leje. Jak dobrze, że zdążyłam przejeździć na rolkach przez 90 minut, żeby spalić kolację, która wcale mi nie smakowała. Już drugi raz podchodzę do maślanki truskawkowej i oprócz tego, że ma aż 70 kcal/100ml, nic o niej nie wiem. W każdym razie nie lubię jej. 
Kap, kap, kap, kap, kap, kap. Żyletka potulnie leży sobie na biureczku w pudełeczku i czeka na zaproszenie. 
Głupia jestem, bo się nie tnę. Nie mam tej determinacji, co wcześniej. Niby są chwile, że jestem paskudnie na siebie zła, ale wtedy zawsze ktoś jest obok i złość przechodzi. Co zrobić, urodziłam się niezdecydowana, to i taką przyjdzie umierać.

Dziś zjadłam sobie pysznego loda z Lidla. Nie mam pojęcia, jak się nazywa, ale był czekoladowy na patyku w polewie czekoladowej z kawałkami orzeszków. Mniam. 
Dziś nie kupiłam też lodów do domu, nie będą kusić. I dobrze. Moment jedzenia trwa chwilę, a wyrzuty sumienia wieczność, ale nie ja to przecież wymyśliłam.
Jutro niedziela. Niedziela, niedziela, niedziela, koniec weekendu. End of the weekEnd. Śmieszny ten angielski. Ale jakoś nie chce mi się śmiać.
Jutro na śniadanie robię kakaową owsiannę (nazwa zastrzeżona, chociaż róbcie, co chcecie) z truskawkami, jabłkiem i płatkami Cini Minis. Czym jest owsianna? To połączenie kaszy manny z owsianką w dowolnych proporcjach. Osobiście lubię pół na pół, gdyż konsystencja manny idealnie komponuje się z charakterystycznym smakiem płatków owsianych. 3/4 łyżeczki kakao rozpuszczam w 100ml zimnej wody i dodaję do gotującej się mikstury. Truskawki i jabłko lub jakiekolwiek inne owoce (polecam banana, dziś niestety wyleciał mi z głowy) siekam na małe kawałeczki i wrzucam do michy jako pierwsze, żeby potem nie tracić czasu (i śliny, ble) na mieszanie całości. 
Zamierzam zrobić też ryż na mleku. To będzie debiut, więc rezerwuję sobie na wtorek lub piątek, kiedy będę sama. Z tego co czytałam wynika, że przygotowanie dosyć czasochłonne, ale zawsze mogę zjeść na wpół surowy. Czego ja już nie jadłam. A raczej co właściwie jadłam?
Jutro rosół, którego nienawidzę. Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę. Ale może dobrze. Niech ta niedziela czymś się wyróżnia.
Wczoraj rano czułam się tak, jak kiedyś zimą. Chyba za mało cukru we krwi, ale co tam. 
Najbliższy cel to 45,9. 
Jestem bardzo, bardzo chora. 

piątek, 17 maja 2013

17. Cofam się w przód.

Dziś uzmysłowiłam sobie, że ten blog mnie dobija.
Za każdym razem, kiedy zabieram się do pisania, przeraża mnie fakt, ile zjadłam, a jeśli dzień dietowo mogę zaliczyć do zaliczonych na piątkę, przeraża mnie fakt, jak bardzo jestem w tym wszystkim daleko. O wiele za daleko.

Na wstępie chcę zaznaczyć, że tamtej kolacji nie zjadłam. Wczoraj też nie zjadłam kolacji. I dziś też nie zamierzam.
Rano zrobiłam sobie kakaową mannę na mleku z miodem, bananem i płatkami Cini Minis. W szkole małe jabłko, potem makaron z cynamonowym twarogiem w asyście banana i małej brzoskwinki, o której wspominałam. Na koniec lody czekoladowe. Od czternastej post. Czyli 18 godzin do jutra rana.

Nie wiem za bardzo, co robić ze swoim życiem. Wiem na pewno, że jem w zły sposób, ale już nie potrafię sprecyzować, kiedy jestem głodna, a kiedy nie. Ciągle tylko myślę, co bardziej opłaca mi się zjeść, a czego nie tykać. To chore i nienawidzę tych myśli. Muszę kłamać, kombinować i co gorsza, jestem niewolniczką wagi, według kaprysów której muszę układać swoje życie.

W poniedziałek drukuję podanie, a w środę lub czwartek zawożę do szkoły. Jestem prawie pewna, że bez względu na nowych znajomych, chłopaka, przyjaciół, nic się jedzeniowo nie zmieni. Bo już sama nie wiem, co jest dobre, a co złe.
Cher, piszesz, żebym łapała szczęście, ale ono wciąż wymyka mi się z rąk i ucieka przez palce. Jest raczej nieuchwytne, a ja płaczę oglądając na mtv nastoletnie matki, których nieszczęście jest dużo większym fartem od mojego całego życia.

środa, 15 maja 2013

16. Mniej lub więcej

Mniej lub więcej - kogo to obchodzi?

Dziś byłam na rozdaniu nagród w Czewie. Zupełnie kameralne, weszłam, uśmiechnęłam się, wyszłam.
Dostałam dyplom i broszurę. Ciekawe.
Miałam dobry nastrój. Przez chwilę, nawet nie wiem, dlaczego. Ale teraz wszystko jest już po staremu - jestem smutna, bez sił i energii do zrobienia czegokolwiek 'po coś'.
Najbliższy plan to dotrwać do piątku do godziny dwudziestej, bo niestety tak późno w tym tygodniu zaczynam weekend.
Jutro 8 godzin w szkole, jakoś mi się to nie uśmiecha. Muszę przepisać polski i pouczę się na niemiecki, bo w piątek test z gramatyki, nic jeszcze nie umiem. W przyszłym tygodniu sprawdzian z geografii i prezentacja doświadczeń z fizyki. Akurat kiedy potrzebuję pomocy taty, jedzie do Żero, ale spoko, dam sobie radę sama. Zrobię krążek Newtona, chociaż nie wiem, może coś innego.



Mój przepis na słodką kolację nr 1

- mała brzoskwinia (jest taka odmiana, mają wielkość piłeczki golfowej)
- truskawki
- płatki kukurydziane
- maślanka truskawkowa

Wymieszaj składniki. Bon Appetit!


niech nie zmyli cię słodki uśmiech słów,
skoro zatrute są 
jadowitymi myślami
V.


poniedziałek, 13 maja 2013

15. Złote myśli/ czy kiedyś będzie lepiej?

Zgodnie z postanowieniem nie ważyłam się od soboty. Chcę zapamiętać ten wynik na długi, długi czas i nie martwić się nowym - większym.
Ostatecznie postanawiam ściąć włosy. Co z tego, że sięgają mi za piersi i zapuszczałam je z dwa lata, kiedy i tak praktycznie nigdy nie chodzę w rozpuszczonych. Wypadają mi garściami, więc ryzyko zostawienia  po sobie pukla mojego DNA niebezpiecznie wzrosło. Pewnie, wiem, że ścięcie nic tu nie da, ale będę miała z nimi mniej do roboty. Zamierzam zostawić sobie takie zakrywające obojczyki, dla porównania Selena Gomez, która chyba już się przeterminowała:



Właśnie o taką długość mi chodzi. Ale jeśli ścięcie, to dopiero po komersie, a najlepiej w wakacje.
O ile do tego czasu nie zostanę łysa.

Zaczęłam od takiego błahego tematu, a na głowie mam o wiele trudniejsze sprawy. Po pierwsze - dziś dostaliśmy hasła i identyfikatory do elektronicznej rekrutacji, która mnie przeraża. Akurat kiedy będę musiała drukować podanie, zepsuła mi się moja zwariowana drukarka. Ciekawa jestem, kiedy to rodziców dotrze, że potrzebuję sprawnego sprzętu.
Wczoraj znów pokłóciłam się z mamą o mniej niż głupotę. Zaraz potem dopadają mnie paskudne wyrzuty sumienia, a ona... wydaje się taka niewzruszona. Jakby kłótnia ze mną była równie nieważna jak deszcz za oknem, kiedy nie idzie do pracy.
Smutno mi, czuję na sobie ogromny ciężar, jakby wszyscy dookoła zrzucali na mnie swoje problemy, myśląc 'załatwisz to, nie?'. Też potrzebuję, żeby ktoś mnie przytulił, powiedział, że wszystko będzie kiedyś w idealnej harmonii, a moim jedynym zmartwieniem będzie wybranie najciekawszego filmu w kinie.
Dziś rano pogoda popsuła mi plany i do szkoły zawiózł mnie tata. W samochodzie spytał, czy dobrze się czuję (co, nie będę kryć, odrobinę mnie skonsternowało). Całą pięciominutową jazdę w powietrzu dało się czuć jego oskarżycielskie myśli i słowa, które chce powiedzieć, ale nie jest pewny, jak je dobrać, żeby najtrafniej mnie zranić.
Ale najwyraźniej nie zdążył. Ostatni zakręt i byliśmy na miejscu. Życząc mu przyjemnego dnia, zatrzasnęłam drzwi i pierwszy raz od dłuższego czasu dziękowałam Bogu, że widzę przed sobą szkołę.
Z powrotem podjechała po mnie mama. Wsiadłam do auta i się jej przyjrzałam.
Miętowe paznokcie, modny strój, szminka, guma do żucia. Byłam pewna, że w tamtej chwili wygląda młodziej ode mnie - całej na czarno, z posępną miną i mętnym wzrokiem, ześlizgującym się po mokrych drzewach. Zapytała, dlaczego się nie odzywam. No właśnie, dlaczego? Sama nie wiem. Boję się czegokolwiek powiedzieć, bo wciąż coś w moim mówieniu ci przeszkadza. Chyba ja ci przeszkadzam. Chyba w ogóle przeszkadzam sama sobie.

I właściwie to chyba tyle. Otworzyłam sobie książkę z przysłowiami i wypadło na Emersona.

Dowodem wysokiego wykształcenia jest umiejętność mówienia 
o rzeczach największych w sposób najprostszy.





sobota, 11 maja 2013

14. Wracam do formy i uczę się oddychać.

Nie pisałam dość długo, ale postanowiłam sobie, że opowiem coś, gdy waga poleci.
Po milionie komplikacji, nerwów, kombinacji, stresu, płaczu, zaciskania zębów dziś na wadze 46,8 kg. Czyli oficjalnie mam niedowagę.

Zjadłam kolację. To naprawdę wielki postęp, mimo że dla większości osób kolacja jest czymś najzupełniej normalnym. Zrobiłam sobie coś w rodzaju deseru - brzoskwiniową jogobellę light połączyłam z borówkami amerykańskimi, miodowymi kółeczkami i pokrojonym jabłkiem. Grzecznie zjadłam i poszłam na rolki.
Kapuśniaczek sączył się z mętnych chmur, starając się przeszkodzić mi w jeździe, ale nie zrezygnowałam i równą godzinkę spędziłam na zewnątrz.

Karotko, masz absolutną rację, której nie mam prawa podważyć. Ważenie się codziennie jest bezsensowne.
Nie będę tego robić. Bo boję się, że znów wszystko zacznie się od nowa.

Dziś wpadłam na (chyba) całkiem dobry pomysł. Niedługo (z pomocą Irinki, która nie raczyła dodać mojego bloga na swoją listę a jednocześnie jest moją najlepszą przyjaciółką i bezgranicznie ją kocham) będziecie widzieć jego realizację :)

Uczę się oddychać, czyli staram się zachować pozory normalności. Ale nic nie odchodzi tak po prostu.
Tak naprawdę nie liczę na poprawę.

wszystko do naprawienia, wszystko można zacząć na nowo albo od końca.

wtorek, 7 maja 2013

13. Pechowa trzynastka.

Nie mam na nic siły. Dziś obudziłam się i czułam, że ten dzień będzie beznadziejny. I jest. Niezła ze mnie jasnowidzka.
Wskoczyłam na wagę bez pośpiechu, bo rodziców od rana nie było. I tutaj zaczyna się koszmar dzisiejszego dnia. Znów 47,7kg.
Gdybym chociaż wiedziała, dlaczego, a nie mam pojęcia. Zjadłam mało, wywaliłam kolację, poruszałam się. I gówno z tego.
Przykro mi, bo dla Any poświęcam się w 100% i podporządkowuję jej całe. moje. życie. Nie spodziewałam się spadku na wadze, bo nie zrobiłam gło, ale nie pomyślałabym, że przytyję 600g w jeden dzień, nie robiąc niczego, co mogłoby być tego racjonalnym powodem!
Dziś zjadłam więcej, bo pomyślałam, że skoro i tak jestem skazana na porażki, to walę wszystko. Ale od jutra biorę się w garść, nie odpuszczając jednocześnie kolacji.
Rano się popłakałam i gdyby nie akademia, którą prowadziłam (właściwie to nie wiem nawet, dlaczego ja), zostałabym w domu. Czuję się okropnie. To całe normalne jedzenie w ogóle mi nie pomaga, tylko dołuje.
Rozsypuję się na drobny pył i nikt nie chce pomóc mi jakoś się uprzątnąć. Nie wiem, co mam robić, ale nie czuję się na siłach, żeby oddychać, mówić, a co dopiero się uśmiechać.
Jutro mam konkurs z angielskiego. W ogóle się nie uczyłam, mam ochotę zagrzebać się w kołdrze i płakaćpłakaćpłakaćpłakaćpłakać bo nie widzę w moim świecie sensu.
Czasami wydaje mi się nawet, że nikt oprócz mnie nie zdaje sobie sprawy, w jakim jestem stanie. Potrzebuję psychologa. Potrzebuję jakiegoś mądrego, doświadczonego motyla, który mi powie, co robię źle, i jak to naprawić. Jeśli wiecie, jak takie chomikowanie tłuszczu przez organizm zatrzymać, piszcie. Na razie wiem tyle co nic, czyli że trzeba jeść małe porcje, żeby nie dopuszczać do 'głodu'. Ale ze mną jest różnie.
Mama mówi, że strasznie się zmieniłam. Kiedyś byłam podobno wiecznie uśmiechnięta i radosna. Może i byłam, ale już nie jestem. Ile milionów razy muszę to powtórzyć, żeby zrozumiała, że nie będę wieczną siedmiolatką?
I na koniec, bo nie potrafię czytelniej przedstawić mojej depresji i autoagresji (dziś żyletka choćby nie wiem co i kto), chcę tylko powiedzieć, że robię sobie 2 tyg bez wagi. Nie wiem, co zrobię, kiedy zobaczę jakiś masakryczny wynik, ale na razie nie mam absolutnie żadnej siły, żeby znów ukrywać żarcie i udawać. Co mi z tego, że dostaję ataku nerwicy, kiedy muszę chować kolację do biurka przed krzątającą się za ścianą mamą (i non stop przypadkowo przechodzącą koło mojego pokoju), a wchodzę na wagę, która wskazuje wynik większy i większy i większy, albo stoi w miejscu?
Błagam, niech coś się stanie. Niech mnie przejedzie pociąg albo ukradną kosmici, jeśli mam tyć.
Albo po prostu, niech jakieś siły ściągną ze mnie ten kilogram i dam sobie spokój. Chcę 46,7 kg. 
Nienawidzę siebie. Nienawidzę. Próbuję być normalna, Boże.
Nie mam siły. Nie wiem, czy chcę dalej żyć. Nie widzę siebie w ogóle nigdzie. Nie ma mnie już prawie. Daję sobie 2% prawdopodobieństwa na wyjście z tego ciemnego, niekończącego się korytarza.
Jebana Dark nie potrafi nawet dotrzymać słowa. Na pewno zważę się w piątek. Na pewno. Na pewno.
O ile w piątek jeszcze będę jakakolwiek  ja.
Dobranoc.

niedziela, 5 maja 2013

12. Trochę pozytywniej.

Dziś obudziłam się i pierwsze, o czym pomyślałam, to moje problemy. Mówię o nich, myślę o nich, zamartwiam się nimi, ale jakie naprawdę są? Czy to, co mnie gnębi, w ogóle istnieje, czy po prostu ubzdurałam sobie kilka zdarzeń i próbuję zwrócić na siebie uwagę w tej niekończącej się otchłani zagubionych myśli?
Poszperałam w sieci, poszukałam blogów z podobnymi osobami do mnie. Jest ich dużo, na moje szczęście. Do części napisałam, a dziś wy również odezwałyście się do mnie. To niesamowicie miłe, kiedy z pozoru 'obce' osoby wspierają mnie i przyjmują całą moją osobę - nie tylko fragment, który im się spodobał.

Przyszła wiosna, wszyscy biorą się za ćwiczenia. Biegają, jeżdżą na rowerze, spacerują, planują treningi.
A ja? Odchudziłam się, to prawda. Bez ćwiczeń. Po prostu, nie jadłam. Ale teraz moje ciało, oprócz tego, że jest szczupłe, jest też brzydkie i stare. Dlatego biorę się za ćwiczenia.
W połowie maja wybiorę sobie jakiś plan treningowy, a na razie rolki + spacery i rower. Postanowiłam też jeść coś po obiedzie, bo szczerze mówiąc, moje ciało podpowiada mi, że nie pociągnę długo z takim trybem życia.

Walczę z nastrojami. Momentami wydaje mi się, że to wszystko jest bez sensu i próbuję ułożyć sobie idealny zamek z kupy gruzu. Ale nie poddaję się. Przecież jest tyle rzeczy, które mogłabym utracić lub po prostu nigdy ich nie mieć.

Jasne, mam świadomość, że we wtorek się ważę i jeśli zobaczę większy wynik, z całą pewnością się załamię. Ale spróbuję.

*

Zapomniałam wam powiedzieć, że założyłam sobie pocztę z myślą o tym blogu. 
Proszę, napiszcie cokolwiek przyjdzie wam do głowy. Oprócz Any jestem też normalną dziewczyną i mam poglądy na różne tematy. Chętnie poklikam do którejś z was, jeśli tylko chcecie o coś zapytać, pogadać, wyrazić swoje zdanie, zapraszam:
buttyinthedarkness@gmail.com
Nie żyję tylko tematem diet i kalorii, uwierzcie :)

sobota, 4 maja 2013

11.

Co powinnam napisać? Czy w ogóle pisać cokolwiek, czy zniknąć na tydzień, miesiąc, rok?
Właśnie nad tym zastanawiałam się wczoraj.

Dziś przynajmniej nie pada. Rano zrobiłam sobie trochę bardziej zachęcające śniadanie (pół twarogu, dżem jagodowy, banan, mleko, garść płatków Lion i Cookie Crisps) i pojechałam na przejażdżkę rowerową do centrum. W każdym sklepie masa ludzi, tak jakby oprócz czystego powietrza byłoby tutaj coś atrakcyjnego.
Wróciłam do domu i znów zrobiło mi się smutno. Tak już mam, że po prostu nie potrafię się uśmiechać bez powodu, dobrze bawić, mieć wyjebane na innych.
Ciągle porównuje się do osób, których w ogóle nie znam. Nie umiem docenić siebie, nie umiem powiedzieć sobie w lustrze 'dzisiaj było dobrze', bo właściwie nigdy nie jest wystarczająco dobrze i chyba nigdy nie będzie.
Nie mam motywacji nawet do oddychania.

  • głupia
  • leniwa
  • pusta
  • nieoryginalna 


czwartek, 2 maja 2013

10.

Aktualnie powinnam jeździć na rolkach i spalać obiad - penne z sosem pieczarkowym i kurczakiem.
I uwierzcie - chciałabym. Gdyby tylko nie padało i nie było tak okropnie zimno, już pędzę.

Płaczecie nade mną. Już? Szybko. Czuję się, jakbym wygłaszała mowę pożegnalną, a na razie na nic takiego się nie zapowiada. Uważam na siebie, spoczko. Jest osoba, dla której się trzymam i wolę nie myśleć, co by się ze mną stało, gdyby jej zabrakło.
Nie czytam wielu waszych pamiętników. Przyznaję, jestem wybredna. Ale dziś postaram się poszperać i coś do was napisać, żebyście w ogóle dowiedziały się o moim istnieniu.
Bo przecież tak bardzo istnieję.

Mam wolne i nienawidzę tego. Siedzę w domu, bo:
a) nie mam przyjaciół, z którymi mogłabym gdziekolwiek wyjść.
b) pogoda przykuła mnie do fotela i nie chce puścić.
c) żal mi kasy, żeby jechać do Czewy sama.

Jutro już gdzieś pójdę. Pojadę na rowerze do centrum, pojeżdżę na rolkach. Może powinnam uczcić jakoś ten dzień - to przecież rocznica Konstytucji, którą Polacy wydarli z rąk nieprzychylnych zaborców.
A może nie? Może zrobili to z poczucia obowiązku? A może wszystko miało wyglądać inaczej?
Szkoła to zwykła kupa czyichś poglądów, tyle.

Waga w miejscu. I dobrze. Dzień jest do dupy, więc po co go poprawiać? Wypożyczyłam smutną książkę Doroty Terakowskiej i czytam ją, żeby się dobić. To coś, co naprawdę mi wychodzi.
Czekam sobie na lepsze dni. Bo kiedyś przecież przyjdą. Przyjdzie miłość, na którą tak czekam a jednocześnie tak się jej boję. Nigdy nie słyszałam, ani tym bardziej nie widziałam prawdziwej miłości.
Zresztą, kto by mnie chciał, nie?

W przyszłym tygodniu pobawię się PhotoScape'm i zrobię wam moje before&after. Będzie bosko.
Boli mnie gardło, źle mi. Źle, źle, źle.

Sa­mot­ność jest złudze­niem. Myśli człowieka krążą zaw­sze koło in­nych ludzi i łączą go z ich ob­cym lo­sem, który na próżno sta­ra się odepchnąć. 
Kolorowych snów.


środa, 1 maja 2013

9.


47,1.

Oj, Ana, lubisz się mną bawić, co?

Zacznę od tego, że po wczorajszej wycieczce czułam się obrzydliwie, wróciłam do domu na ósmą i nie miałam siły na pisanie.

Przez cały dzień zjadłam 3/4 rogala maślanego, jabłko i pół naleśnika z serem, szynką i ketchupem.

I nie czułam się nawet tak bardzo głodna.

Bądźmy szczerzy - czuję się okropnie. Serce szuka swojego miejsca, przewraca się i gubi rytm. Boli mnie cała lewa strona, nie mam siły wchodzić po schodach, mam jakąś dziwną chrypę i wyglądam blado jak trup.

Po co mi to wszystko? Zadowoliłabym się tymi czterdziestoma ośmioma kilogramami i zaczęłabym żyć. Czy to moja wina, że nie potrafię?

Rano zaczęłam się trząść. Z premedytacją zjadłam w kuchni, żeby znów niczego nie wywalić. Jajecznica z dwóch jajek z polędwicą, kawa inka na mleku 0,5%, niedawno lody czekoladowe.

Nie jestem bulimiczką, nie będę rzygać. Ale jest we mnie taka granica, kiedy wiem, że jeśli nie zjem porządnie, to zemdleję.

Cały wczorajszy dzień naprzemiennie słuchałam muzyki i rozmyślałam, co powinnam napisać w tej notce. Kiedy wyobrażałam sobie, jak to będzie ‘ważyć mniej niż 50 kilo!’, liczyłam na ogromną falę samoakceptacji. Ana, thinspiracje, wszystko to obiecywało mi, że tak właśnie będzie, że na to jestem SKAZANA.

Robiłam dokładnie to, co mi kazała, a teraz przyszła pora na podsumowanie.

Jaka jestem?

Nie dość chuda.

Nie dość ładna.

Nie dość uśmiechnięta.

Nie dość inteligentna.

Nie dość sprytna.

Nie dość perfekcyjna.

Ciekawa jestem, dlaczego anoreksja łączy się z perfekcją. Przecież tak naprawdę żadna z nas nigdy jej nie osiągnie.

Perfekcja nie istnieje. To złudna mara, którą pani Ana próbuje nam zamydlić oczy. Bo kiedy na początku myślałam ‘nie chcę widzieć czwórki z przodu, to będzie źle wyglądać’, ważyłam więcej. Teraz, kiedy ważę mniej, czwórka z przodu jest najzupełniej racjonalnym wyborem.

Źle się czuję. Bardzo źle. Duszno mi.

Myślałam, że Oświęcim podziała jak kubeł zimnej wody, a nic z tego. Na mnie chyba nic już nie podziała.

Rano przytuliłam mamę. Jest szczupła. 55 kilo/ 172cm. Ale w jej ciele jest taka normalność. Nie czuć jej żeber, kłów biodrowych.

Patrzę na moje odbicie w lustrze. Jeszcze miesiąc temu nie widziałam w nim kości. Nie były tak wyraźnie zarysowane. Teraz są, a i tak w jakiś sposób są mi obojętne.

Nie ma we mnie ‘tego czegoś’. Tego, co miało być, ale jednak się nie pojawiło.

Nie ma okresu, włosy wypadają, jestem blada, słaba.

Jedyny sukces jest taki, że mam za sobą egzaminy.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

8.


Czuję się okropnie. Psychicznie, bo fizycznie już dawno umarłam.

Mam dość wszystkiego, na każdym kroku dostaję od życia w twarz.

Zacznijmy od początku, bo dziś od rana wizualizowałam sobie ten post.

Pobudka o 6:20 i dobrze, bo chociaż miałam na dziewiątą do szkoły, to zerwałam się tak wcześnie, żeby zdążyć do łazienki i spokojnie się zważyć. Ta chwila, kiedy się rozbieram, zawsze trwa wieki, wręcz słyszę, jak mama wstaje i nakrywa mnie w łazience spoglądającą na wyświetlacz wagi.

- No, ile ważysz, anorektyczko?

Dlaczego dla mnie to wciąż dużo, a z jakiegoś powodu wiem, że dla innych to za mało?

Dlaczego nie potrafię sobie wyjaśnić tak prostych i podstawowych kwestii?

Spoglądam w dół. 47,7. Na klatkę piersiową spada mi ogromny głaz i przygniata mnie z taką siłą, że prawie upadam z grzmotem na ziemię i umieram pod jego ciężarem.

Czy to stało się naprawdę? Zaczynam się trząść, ale nie z zimna. Jestem głodna. Nie zasługuję przecież na nic, a za chwilę wpierdzielę miskę żarcia.

Patrzę przez chwilę w lustro i ubieram się z powrotem w piżamę. Wracając do pokoju, wmawiam sobie, że za chwilę umrę, że to musi być mój koniec, że tu postawię kropkę - ostatnią i ostateczną.

Ale nic podobnego się nie dzieje - kładę się do łóżka, przykrywam kołdrą, bo dopiero teraz orientuję się, jak bardzo było mi zimno.

Porażka albo radość. Porażka, suko. Na to jesteś przecież skazana.

Wysyłam wiadomość do Motylka, którego prawdziwego imienia nie znam, ale czuję jakąś potrzebę odezwania się do kogoś takiego jak ja.

Odpisuje mi po kilku minutach.

Też chcę iść do psychologa, szkoda, że tylko ja czuję taką potrzebę.

Leżę w łóżku jeszcze godzinę, analizuję sny. Przypominam sobie pierwszą noc, kiedy Ana spała obok mnie. To pierwszy grudnia, próbuję zasnąć, mam koszmary - śnią mi się kościotrupy, cmentarze, lochy, pajęczyny, jakieś stare, opuszczone przestrzenie.

Teraz to taka dosłowna, namacalna metafora. Podświadomość jest mądra.

Dziś śniła mi się moja pedagog szkolna. Byłam w szkole, a ona zapytała wprost:

- Pro ana?

I nie wiem dlaczego, w tym śnie odpowiedziałam jej z dumą “tak”. Potem znalazłam się w domu i okropnie się bałam, że rodzice dowiedzą się od niej wszystkiego. I właściwie to nie wiem, czy w końcu się dowiedzieli - zadzwonił budzik.

Ubrałam się i zrobiłam sobie śniadanie. Podgrzałam mleko, rozcieńczyłam z wodą, dodałam trochę płatków miodowych i kukurydzianych, połowę z tego odsypałam z powrotem.

Zjadłam, poprawiłam włosy, kilka razy się uśmiechnęłam, żeby nie było podejrzeń.

Do szkoły wzięłam kanapkę i obrzydliwy sok pomidorowy, po którym chciało mi się rzygać. Kanapka odpoczywa w mojej szafce, a sok przyniosłam z powrotem.

Na obiad pieczarkowa. Zjadłam całą miskę, musiałam pokazać, czy wszystko. Boże, mamo, gdybym chciała, to schowałabym cały makaron to kieszeni. Dlaczego tego nie zrobiłam? Nie wiem. Coś mnie chyba trzyma przy życiu.

Potem lody czekoladowe, żeby sobie poprawić humor i żeby później mnie nie ciągnęło. Popiłam zieloną herbatą, posiedziałam z mamą i pogadałam z nią na obrzydliwie stereotypowe tematy. Około piętnastej pognałam na rowerze do biblioteki.

Z niegasnącym zaangażowaniem szukałam jakiejkolwiek książki o anoreksji. Niczego nie znalazłam. Nawet książki, od której wszystko się zaczęło. Nic. Null.

Wypożyczyłam więc mitologię na konkurs z polskiego, szóstą część TVD i jakąś młodzieżową dla zabicia czasu w majówkę.

Wyszłam z biblioteki i pojechałam w stronę domu. Zatrzymałam się w sklepie, kupiłam colę zero (która podobno jest dla facetów, dobre sobie) i wróciłam.

Błyskawicznie ogarnęłam pokój, żeby nie zapomnieć napisać o najmniejszym szczególe. W drodze nazwałam spożywczaki ‘sklepami kalorii’, chociaż teraz to wydaje się niezbyt oryginalne, takie oczywiste.

Przede mną godzina rolek, - 400 kcal to nie byle co. Ojciec się cieszy jak głupi, że nabiorę ‘masy mięśniowej’. Może nawet lepiej, tyłek mi wisi jak u prawdziwej… anorektyczki.

Nie odrabiam lekcji, bo jutro mam wycieczkę. Do Oświęcimia. Może to mi przemówi do tej pustej głowy, że ludzie cierpieli o wiele bardziej niż ja, że powinnam szanować to, co dostaję od losu.

Tylko co dokładnie powinnam doceniać? Co w moim życiu jest stuprocentowo udane?

Jakiś chory realista odpowie pewnie, że nic nie jest idealne i trzeba się cieszyć tym, co się ma.

Z taką gadką można u mnie zarobić cios w zęby. Za dużo tych złotych myśli. Złotych, a nieprzydatnych.

Jutro ważę się po raz ostatni. Jeśli na wadze będzie więcej lub tyle samo, daję sobie tydzień bez ważenia.

Tak bardzo chcę mieć gdzieś, co pokaże mi wyświetlacz.

W szkole wszyscy uważają mnie za wariatkę.

PS Zmieniam wagę, bo za długo utrzymuje się taka sama.

niedziela, 28 kwietnia 2013

7.


Nie poddaję się. Mam siłę i motywację, tyle lat żyłam pogrążona w kompleksach, że teraz przyszły te lepsze czasy.

Za dwa miesiące idę do liceum, zmieni się moje życie, poznam nowych, zabawnych ludzi, wyrwę się z domu i z mojej psychicznej klatki, pozbędę się złych wspomnień, zmienię swoje głupie nawyki, przestanę się martwić na zapas, będę szczera i serdeczna.

Taki jest plan z dzisiejszego punktu widzenia. Podziwiajcie jak z biegiem czasu będę wykreślać kolejne punkty z listy.

Oprócz tego już zaczynał się buntować mój żołądek, więc wzięłam gumę. 2 kcal, przeżyję.

Jutro pobudka o 6:20 i skok do łazienki na kontrolę. Są dwie opcje: radość lub porażka, zobaczymy. Dziś przejechałam godzinę na rolkach i mam nadzieję, że spaliłam miskę rosołu, którą wpieprzyłam kwadrans przed tym.

Byłoby o wiele lepiej, gdybym mieszkała sama, a najwspanialej byłoby, gdybym mieszkała z Nią. Nie mam siły na użalanie się nad sobą, ale jest źle. Dziś płakałam, bo zepsuła się drukarka, ale doszłam do siebie. Majówka będzie ciężka, postaram się nie dać za wygraną obżarstwu i za każdym razem, kiedy moje łapsko będzie mnie kierować w stronę kuchni, wyjdę na rolki. Zawsze to lepsza alternatywa.

Chciałabym się doskonalić. Stawać się bardziej wartościową, mądrą osobą. Tak naprawdę w ciągu tych długich czterech miesięcy nauczyłam się jedynie jak oszukiwać i przybierać różne osobowości w zależności od osoby, z którą mam do czynienia.

Chyba mam borderline. Nie umiem się określić, robię testy na predyspozycje zawodowe i już na pierwszym pytaniu polegam.

- Czy potrafisz kierować ludźmi?

Kurwa. Zależy. Jeśli to grupa tępaków z mojej klasy, to tak, przydzielę im zadania, które i tak będę musiała sama zrealizować. W gruncie rzeczy wolę pracować sama, chociaż irytuje mnie ilość obowiązków w konsekwencji takiej decyzji. W mojej klasie nikt nie chce ze mną pracować szczególnie teraz, kiedy tak paskudnie się odchudziłam i wyglądam niezdrowo.

Dlaczego są tylko odpowiedzi “tak” i “nie”?

Szkolna psycholog łapie mnie za ramię i mówi “same kosteczki”. Pyta pseudo-koleżanek, czy jem kanapki. Nie wiedzą, proszę pani. Nikt ze mną nie rozmawia, oprócz mojej pięknej Any, z którą porozumiewamy się telepatycznie i oglądamy kiwające się na boki tłuste dupy albo kościste tyłki, których właścicielki wpierdalają co niemiara.

Ale wie pani co? Niech pani porozmawia z moim sumieniem. Ono może wytłumaczy, dlaczego wpędziłam się w takie… pseudo-życie.

Dobrze, że idę do liceum. Nowa szkoła, nikt nie wie, jaka byłam, jaka jestem, jaka będę, a jaka chcę i muszę być.

Chyba, że wyślą ze szkoły list o moich schizach. Wtedy… Tatuś załatwi sprawę. Wyjaśnimy, że to pomyłka.

Ale będę mieć przesrane, bo znów na celowniku.

Jak będzie słonecznie, to pojadę na rowerze po colę zero. Kupię sobie i będę udawać, jak strasznie jest mi obojętne, ile ma kalorii.

A po wakacjach muszę ważyć 46,7 kg. Marzenie.

Na ulicy pędzą samochody, a kierowcy mają w dupie, na co jestem chora. I dobrze. Przynajmniej oni mają wyjebane na cały mój świat.

6.


Tyle starań i gówno z tego.

Na czas egzaminów postanowiłam jeść normalnie. Ciągłe wmawianie rodziców, że potrzebuję energii i siły. Oczywiście egzaminy najważniejsze, więc jadłam i jadłam i jadłam, żeby lepiej mi się uczyło.

Efekt? Po kilku dniach 48,5kg. Czyli +1,5 kg. Nie wiem, nie pytaj mnie dlaczego to zrobiłam. I tak czuję się jak totalna świnia. Wpierdzielałam chrupki ze szklankami mleka, owoce, lody, jogurty, kanapki, słodkie chwile, owoce. Nie wiem, jak mogło mi nie przyjść do głowy, że to nic nie da, a i tak jakoś sobie o wszystkim zapomniałam.

“Skoro już zaczęłam, to pójdę na całość”

Widzisz, kochanie, tutaj popełniłaś błąd.

Ogarnęłam się po egzaminach, na razie 47,7. Będzie mniej, musi być.

Swoją drogą, może gdybym nie jadła, poszłoby mi gorzej, nie wiem. Wiem na pewno, że to już za mną i teraz przyszedł czas na odpracowanie zaległości z wszystkiego.

A teraz muszę dokończyć referat.

Do zobaczenia wkrótce.

niedziela, 21 kwietnia 2013

5.


Po jutrze o tej porze będę miała za sobą pierwszą część egzaminów. Nie będę udawać, bardzo się stresuję. Słyszę o tym od tak dawna, że bardzo chcę mieć już za sobą całe gimnazjum.

Nastrój wciąż się zmienia - od radości i mobilizacji, po strach, paraliż.

Nie wiem, co myśleć o sobie.

czwartek, 18 kwietnia 2013

4.


Jest tyle rzeczy, za które powinnam dziękować.

Dlaczego przychodzi mi to z takim trudem, wciąż tylko proszę o więcej i więcej?

Jutro znów się ważę. W szkole ma przyjechać lekarz, więc możliwe, że będzie trzeba wskoczyć na wagę. Od rana dużo płynów, chociaż mam ochotę mieć to wszystko gdzieś i przynajmniej raz nie przejmować się w ogóle.

Doceniam, naprawdę cholernie doceniam, że zostały mi tylko 2 miesiące i opuszczę mury tego gimnazjum. Skrywają tyle stłumionych łez, strachu, smutku, rozgoryczenia. Ktoś odziedziczy moją szafkę. I dobrze. Nie chcę, żeby cokolwiek po mnie pozostało.

Od września zaczynam nowe życie, nowy start, nowy etap, nowe rozpoczęcie. Będę mieć przyjaciół, będę szczęśliwa, będę mieć na wszystko czas, będę chodzić do kina i na spacery jak normalny człowiek, będę się uśmiechać i będę szczera. Nie będę udawać.

I jeśli ten plan się powiedzie, to z tego cholernego szczęścia chyba strzelę sobie w łeb.

Jutro piątek, potem weekend i gruntowny remont wiedzy, poniedziałek i egzaminyegzaminyegzaminy.

Wiecie co? Ostatnio znów udzielam się na forum. I lubię to. Utwierdzam się w przekonaniu, że nie jestem sama. Ktoś po drugiej stronie dzieli się swoim słodkim, pustym problemem ze mną.

Mam nadzieję, że kiedyś wstanę od tego biurka, bo jakiś chłopak, idealny i wspaniały tylko dla mnie, zaprosi mnie na randkę.

Zakochałam się w marzeniu.

Dobranoc.

środa, 17 kwietnia 2013

3.


Czas leci dalej, bez względu na to, co czuję, co myślę, czego chcę, a czego sobie nie życzę.

Waga dziś: 47 + trzęsawka lekka i rowerek

Już nie chcę w dół, chcę utrzymać. Trochę rozchwiana daję radę.

sobota, 13 kwietnia 2013

2.


Staram się jak mogę. Dopada mnie chandra, ale walczę z nią, myślę o cudownej majówce - po egzaminach, po tej całej gadaninie z nimi związanej. Przecież niedługo to wszystko będzie już za mną. Będzie lepiej, już tak długo wytrzymałam.

*

Tak bardzo potrzebuję tutaj teraz przyjaciela. Dlaczego Cię nie ma, I.?

Na razie plan to biologia + lektura. I uśmiecham się cholernie, ciężko mi to idzie.

Dziś na zakupach sprawdzałam zawartość paracetamolu w lekach. Już nie panuję nad myślami, jestem w wirze, kończy mi się samokontrola.

Dlaczego nie umiesz napisać niczego sensownego?

środa, 10 kwietnia 2013

1.


Zaczynam od nowa. Po prostu nakręciłam się, że będę kontynuowała prowadzenie tego bloga.

Ogólnie to trochę mi smutno. Za oknem brzydko i deszczowo, muszę się uczyć słówek na angielski, odrobić lekcje. Nie dietuję już, ale muszę uaktualnić wagę. Ważę się w każdy wt i pt, bo to dni, kiedy od rana jestem w domu sama. Dziś jedzeniowo się nie popisałam, ale nie myślę o tym. Przyjdą dni, kiedy będę mieć więcej czasu samotności, jeśli będzie trzeba, odrobię zaległości.

Jestem trochę smutna, cierpię na chroniczny brak przyjaciół. Czasem mam ochotę po prostu się wygadać, powiedzieć wszystko, co leży mi na sercu, ale to i tak bez sensu. Chyba tylko ja na świecie jestem tak cholernie samotna i nikt tego nie zrozumie.

W weekend wpadłam w mocną depresję. Mam takie dołki, kiedy albo nie rozstaję się z żyletką, albo wertuję jakieś podejrzane stronki z lekami. Trochę mnie to przeraża, bo powinnam sobie radzić, a nie użalać się nad sobą, ale inaczej nie potrafię. W tygodniu jest łatwiej - mam dużo obowiązków i nie myślę o pewnych sprawach, ale gdy tylko przyjdzie wolna chwila, wpadam w jakąś pułapkę i trudno mi jest się pozbierać. Był taki czas, kiedy w ogóle nie uważałam z bliznami, to cud, że nie wpadłam. Teraz już mocno uważam, gdyby ktoś zauważył, byłoby bardzo źle.

Dużo myślę o liceum. Wybrałam już profil, egzaminy za niecałe 2 tyg. Boję się, ale jestem dobrej myśli. Nie myślę o innych alternatywach.

Na wasze blogi nie wchodzę w ogóle, musiałam wyczyścić historię, wszystkie adresy pogubiłam. Mam nadzieję, że u was jednak nie jest przynajmniej gorzej niż było.

sobota, 30 marca 2013

Powracam nieaktualna.


Postanowiłam coś napisać. W jakiś chory sposób wydaje mi się, że wszystko w porządku. Przeżyłam badania, przeżyłam lekarza, przeżyłam minę mamy na widok 49kg. Przeżyłam chyba nawet siebie, także teraz mogę w spokoju umrzeć.

Myślę o śmierci. Na uspokojenie mam zawsze alternatywę: samobójstwo. Jeśli pójdzie mi z czymś źle, odpuszczę sobie. I nie mówcie mi, jakim byłabym tchórzem. Jestem tchórzem. Kiedy mi nie idzie, uciekam. Urodzony samobójca, prawda?

Czasami sobie myślę, że wszyscy ludzie, których uważam za przyjaciół tylko mnie wykorzystują. Udają, że jestem dla nich taka bardzo ważna, a tak naprawdę wiodą normalne życie. Mają swoich, lepszych przyjaciół, a mnie traktują jako rękaw do wypłakania się albo wysmarkania jakiś kolejnych kłamstw.

Nie lubię siebie. Boję się, że zrobię coś głupiego. Na przykład niedawno się pocięłam. No dobra, to tylko jedna piękna krecha, ale za to trochę się zamyśliłam i blizna chyba zostanie mi na dłużej. Ale co tam. Na akademię z okazji Niepodległości w listopadzie poszłam cała pocięta. Widzieli nadgarstki. Co, Dark, przecież masz kota, nie?

Nie, nie mam kota. Mam żyletkę i za dużo wolnego czasu.

Tak właściwie to nie potrafię sobie siebie wyobrazić gdziekolwiek. Kim chcę być, co robić, żeby być spełnioną, szczęśliwą kobietą w przyszłości. Czuję się pusta, nieskompletowana.

Plan na dziś to przeżyć jeszcze egzaminy. Mam nadzieję, że pójdą mi na tyle, że dostanę się do siódemki albo jedynki. Chcę się zmienić, chcę mieć przyjaciół, chcę żyć.

Wagę macie uaktualnioną. Dziś zjadłam mleko z płatkami. Ogólnie nie dietuję tak mocno, ale mam ambitne plany na wrzesień.

O ile do niego… dotrwam.

Całuję Was mocno.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Wracajmy.


Waga po lewej jest z wczoraj, dziś się nie ważyłam. Dziewczyny, zaliczyłam już wszystkie cele, nawet z nawiązką. Czuję się dobrze, to było mi potrzebne.

Ale teraz czas powoli wrócić do normalności.

Wczoraj zjadłam cztery posiłki: jajecznicę z ciemnym chlebem, rosół, jabłko i kanapkę ‘zdrówkę’ czyli z wszystkim zdrowym z lodówki. Dziś kasza manna z łyżką kakao, trochę kapusty kiszonej. Potem będzie rosół part II i jbłka zapiekane z activią naturalną.

Staram się jak najwięcej ćwiczyć, przecież muszę tą wagę utrzymać. W wakacje muszę zlecieć do 48 kg.

Staram się tak nie przejmować, nie liczę kalorii, to by mnie tylko zdołowało i przygnębiło. A nie chcę na razie szaleć z dietami, nie mogę. Ana jest cudowna, ale popsuła moją relację z rodzicami, pochłonęła tyle łez, stresu, strachu.

Będę się ważyć co tydzień. Najbliższe w sobotę. Trochę się boję, bo znając siebie wiem, że jak zobaczę gram więcej, popadnę w depresję.

Zaczęły mi się ferie. Mimo że w kwietniu egzaminy, chciałabym już poczuć wiosnę.

I to chyba tyle.

czwartek, 31 stycznia 2013

To wciąż ja.


Niedziela była dniem wchodzenia na ukryte pola minowe. Awantura z włączeniem obojga rodziców roztrzaskała mój mózg na miliard kawałeczków, a utkana szczupłymi palcami Any sieć kłamstw owionęła moje sumienie. Co gorsza, wszystko rozpętało się teraz, kiedy jestem już tak blisko najważniejszego celu. Wagę właśnie zaktualizowałam, dwa dni temu było 50,9, ale uwierzcie, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie więcej mobilizacji, skoro mam już umówioną wizytę w przychodni na ważenie i mierzenie.

Przez dwa dni nie odzywałam się do mamy. Czułam się okropnie, jakby ktoś rozszarpał całą moją osobistą przestrzeń. Ale burza minęła, a po każdej ulewie wychodzi słońce. Przynajmniej mam taką nadzieję.

O wczoraj nie pytajcie. Dziś miało być Anowo - i jak na razie jest, bo od rana rogal maślany i jeden naleśnik z twarogiem. Jak teraz to napisałam, wydaje się jednak żałosne i tłuste. Przepraszam, że tak jest. Na kolacje przewidziano sałatkę. Pewnie z parówką i kromką chleba. Dobrze, że pozwalają mi jeszcze spędzić trochę czasu w pokoju, chociaż wczoraj ojciec kazał mi iść ‘do mamy, porozmawiać z nią’. Nie mam o czym.

I to chyba tyle. Nie odzywam się, bo pisanie mnie smuci.

Dziękuję Wam, Motyle.

piątek, 11 stycznia 2013

Organizacyjne.


Jeszcze nie czas, żebym wróciła w pełnej krasie. Jak widzicie po lewej stronie, waga wciąż spada, ale niestety, rodzice dają mi ostro popalić, poza tym sama miewam napady głodu, to okropne i chciałabym już mieć to za sobą. Zima pod względem dietowania jest przerażająca, tęsknię za latem, rowerem, rolkami, spacerami.

Moja kochana Mordka nominowała ten blog do Liebster Award, za co bardzo Ci dziękuję Kochanie :* Z tej właśnie okazji wracam, żeby odpowiedzieć na pytania i nominować pamiętniki dziewczyn, z historiami których najbardziej się utożsamiam.

1. Taką osobą jesteś głównie Ty, Iri, i pewnie Cię tym zbytnio nie zaskoczyłam.

2. Zmieniłabym oczywiście kod genetyczny na taki, który gwarantowałby chudość bez wyrzeczeń (bardzo altruistyczne).

3. Zdecydowanie poczucie sprawiedliwości. Obecnie ludziom brakuje moralności w tej kwestii.

4. Szaleję ze szczęścia jeśli to UK albo USA, płaczę jeśli Niemcy, pokazuję środkowy  palec na każde inne.

5. Niestety jest bardzo potrzebna, ale nie potrzeba nam samych profesorów - dobry mechanik czy pani w sklepie też się przyda, i nie mam z tym problemu :)

6. Poza granicami Polski, a jeśli już, to w Warszawie lub w Krakowie.

7. Pewka - odsyłam do odpowiedzi na pytanie pierwsze.

8. Nie, chociaż w pewnym sensie rozczarowałam się, gdy poznałam lepiej jedną dziewczynę.

9. Lipiec. Początek wakacji, lato, pełen luzik.

10. Spodnie. Cenię sobie wygodę :)

11. Zmiana charakteru. Stałam się bardziej wycofana i obojętna. Mimo rodzinnej opinii dla mnie to akurat plus.

Nominowane:

http://be-thin-karotka.bloog.pl/
http://loveskinny.bloog.pl
http://skinny-mind.blogspot.com/
http://pro-ana-gabson.bloog.pl/
http://nikomupotrzebna.blog.onet.pl/
http://anastazjavandie.blogspot.com/
http://vespertine-butterfly.blogspot.com/
http://samotny-grubas.blogspot.com/
http://back-pro-ana.blogspot.com/
http://motylkowy-spis.blogspot.com/ (pewnie tak nie można, ale chcę, żebyś odpowiedziała na moje pytania) :*
Mając wybór, wyprowadziłabyś się od rodziców? Dokąd?
Kim chciałabyś być w przyszłości?
Za co najbardziej nienawidzisz jedzenia? Które danie jest numerem jeden na czarnej liście?
Czy kiedykolwiek starałaś się przekonać osoby z Twojego środowiska na przejście w inny styl życia, podobny do Twojego?
Czy oprócz any masz jakieś zainteresowania?
Co jest najtrudniejsze w dietowaniu Twoim zdaniem?
Czy uważasz, że z any można się uwolnić? Dlaczego?
Ulubiona pora roku?
Jak zaczęła się Twoja historia z aną?
Zamierzasz kiedyś z tym skończyć?
Wpisałam mój blog do spisu Motylków, Wy również możecie to zrobić :)

To by było na tyle. Postaram się powiadomić nominowane jak najszybciej.

Całusy,