wtorek, 7 maja 2013

13. Pechowa trzynastka.

Nie mam na nic siły. Dziś obudziłam się i czułam, że ten dzień będzie beznadziejny. I jest. Niezła ze mnie jasnowidzka.
Wskoczyłam na wagę bez pośpiechu, bo rodziców od rana nie było. I tutaj zaczyna się koszmar dzisiejszego dnia. Znów 47,7kg.
Gdybym chociaż wiedziała, dlaczego, a nie mam pojęcia. Zjadłam mało, wywaliłam kolację, poruszałam się. I gówno z tego.
Przykro mi, bo dla Any poświęcam się w 100% i podporządkowuję jej całe. moje. życie. Nie spodziewałam się spadku na wadze, bo nie zrobiłam gło, ale nie pomyślałabym, że przytyję 600g w jeden dzień, nie robiąc niczego, co mogłoby być tego racjonalnym powodem!
Dziś zjadłam więcej, bo pomyślałam, że skoro i tak jestem skazana na porażki, to walę wszystko. Ale od jutra biorę się w garść, nie odpuszczając jednocześnie kolacji.
Rano się popłakałam i gdyby nie akademia, którą prowadziłam (właściwie to nie wiem nawet, dlaczego ja), zostałabym w domu. Czuję się okropnie. To całe normalne jedzenie w ogóle mi nie pomaga, tylko dołuje.
Rozsypuję się na drobny pył i nikt nie chce pomóc mi jakoś się uprzątnąć. Nie wiem, co mam robić, ale nie czuję się na siłach, żeby oddychać, mówić, a co dopiero się uśmiechać.
Jutro mam konkurs z angielskiego. W ogóle się nie uczyłam, mam ochotę zagrzebać się w kołdrze i płakaćpłakaćpłakaćpłakaćpłakać bo nie widzę w moim świecie sensu.
Czasami wydaje mi się nawet, że nikt oprócz mnie nie zdaje sobie sprawy, w jakim jestem stanie. Potrzebuję psychologa. Potrzebuję jakiegoś mądrego, doświadczonego motyla, który mi powie, co robię źle, i jak to naprawić. Jeśli wiecie, jak takie chomikowanie tłuszczu przez organizm zatrzymać, piszcie. Na razie wiem tyle co nic, czyli że trzeba jeść małe porcje, żeby nie dopuszczać do 'głodu'. Ale ze mną jest różnie.
Mama mówi, że strasznie się zmieniłam. Kiedyś byłam podobno wiecznie uśmiechnięta i radosna. Może i byłam, ale już nie jestem. Ile milionów razy muszę to powtórzyć, żeby zrozumiała, że nie będę wieczną siedmiolatką?
I na koniec, bo nie potrafię czytelniej przedstawić mojej depresji i autoagresji (dziś żyletka choćby nie wiem co i kto), chcę tylko powiedzieć, że robię sobie 2 tyg bez wagi. Nie wiem, co zrobię, kiedy zobaczę jakiś masakryczny wynik, ale na razie nie mam absolutnie żadnej siły, żeby znów ukrywać żarcie i udawać. Co mi z tego, że dostaję ataku nerwicy, kiedy muszę chować kolację do biurka przed krzątającą się za ścianą mamą (i non stop przypadkowo przechodzącą koło mojego pokoju), a wchodzę na wagę, która wskazuje wynik większy i większy i większy, albo stoi w miejscu?
Błagam, niech coś się stanie. Niech mnie przejedzie pociąg albo ukradną kosmici, jeśli mam tyć.
Albo po prostu, niech jakieś siły ściągną ze mnie ten kilogram i dam sobie spokój. Chcę 46,7 kg. 
Nienawidzę siebie. Nienawidzę. Próbuję być normalna, Boże.
Nie mam siły. Nie wiem, czy chcę dalej żyć. Nie widzę siebie w ogóle nigdzie. Nie ma mnie już prawie. Daję sobie 2% prawdopodobieństwa na wyjście z tego ciemnego, niekończącego się korytarza.
Jebana Dark nie potrafi nawet dotrzymać słowa. Na pewno zważę się w piątek. Na pewno. Na pewno.
O ile w piątek jeszcze będę jakakolwiek  ja.
Dobranoc.

1 komentarz:

  1. Chyba trochę wiem, jak się czujesz. Z drugiej strony każda przeżywa wagowe rozterki inaczej. Zawsze starasz mi sie pomagać, dlatego i ja spróbuję ci coś poradzić. Nie wiem, moze lepiej byłoby na gg? w ten sposób chyba najszybciej i najwygodniej. Po pierwsze, mam wrazenie, ze jestes już w dośc niebezpiecznym stadium odchudzania. Schudłaś bardzo dużo, waga przejęła kontrolę nad twoim życiem. I teraz będą schody, bo nie wiadomo, w którą stronę iść. Bardzo duzo o sobie powiedziałaś w tej notce, wnioskuję, że mama się o ciebie martwi, nie chce, żebyś była smutna, ale chyba nie potrafi do ciebie podejsć. Myślę, że pomysł odwiedzenia psychologa nie jest zły. On pomoże ci dobrze poznać siebie sama, tylko trzeba się zdecydowac na kogoś dobrego. Jeśli masz dobre relacje z mamą, to może powiedz jej, że rzeczywiście sporo sie zmieniło i chciałabyś się spotkać z psychologiem? Możesz się oczywiście męczyć dalej z wagą, łzami, obiadem w szufladzie, żyletką, ale sama widzisz, że to jest ostatni moment, żeby powiedziec stop, bo wykańcza cię to psychicznie. Oczywście, jesteś silna, skoro udało ci sie tyle schudnać, ale nie ma ludzi-głazów. Skoro się kaleczysz, to wszystko cię już przerasta, zwróć się do kogoś o pomoc, dopóki jeszcze sama sobie pozwalasz zauwazać tę potrzebę.
    Moja osobista rada: waż się co tydzień. W organizmie codziennie zachodzą przecież zmiany, np. w zawartości wody i codzienne ważenie się to tylko źródło nerwów.
    Trzymam za ciebie kciuki, mam nadzieję, że dasz sobie jakoś pomóc, że sama zechcesz pomóc sobie. Jeśli bedziesz chciała, zawsze mozesz pisać na gg (nie widze tu twojego numeru), chociaż teraz rzadko jestem na komputerze. ;/
    Trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń