wtorek, 28 maja 2013

21. Deszcz.

"Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny, są one na kształt prochu zatlonego, co wystrzeliwszy gaśnie. Miód jest słodki, lecz słodycz jego graniczy z ckliwością i zbytkiem smaku zabija apetyt."

Otwieram szafkę biurka w poszukiwaniu zeszytu od polskiego i mojego ulubionego cytatu z Romea i Julii.
Czuję kurz, mdłą woń porzuconego banana i milion sytuacji, kiedy otwierałam drzwiczki i wrzucałam kolację, nie zważając na mieszaninę aromatów, która za każdym otwarciem przypomina mi o wszystkim.
Wszystko jest trudne.

Siedzę sobie i czekam na jutro. Znowu. Bo dla mnie każde dziś jest lepsze od wczoraj, ale gorsze od jutra.
Od rana pada. Deszcz kotłuje się za oknem i nie pozwala zebrać myśli, budzi mnie, psuje plany, komplikuje obowiązki. Jutro środa, ostatni dzień szkoły przed długim weekendem.
Jutro sprawdzian z fizyki. Jutro dowiem się, czy zostałam laureatką konkursu z polskiego, czy znów szczęście za szybko powiedziało dobranoc. Jutro, jutro, jutro.

A więc przytyłam. Ważę 47,1 kg. I może to chore, ale i tak czuję się mile zaskoczona. Nie ma co czarować - przez dwa ostatnie dni wpierdalałam wszystko, czego jak dotąd sobie odmawiałam. Miseczka płatków z jogurtem, miseczka płatków bez jogurtu, obiad, kapusta, owoce, lody. Popadałam w coraz większy smutek, bo jedzenie nie sprawia mi radości, choćbym nie wiem jak elegancko i estetycznie je sobie przygotowała. Nie cieszy mnie w ogóle, kurwa, i tyle.

Na początku planowałam zrobić sobie dziś głodówkę, ale jakiś dobry duch gruby chuj w mojej głowie doradził mi, żebym coś jednak zjadła, bo tak czy inaczej mam przytyć. A jeśli będę jeść normalnie, organizm się przyzwyczai, to może nawet nie utyję i przestaną mnie kontrolować i znów schudnę, ale tak po cichutku i wszystko będzie już w idealnym porządku, tak jak sobie wymarzyłam?
Oczywiście, że tak nie będzie, a moja łatwowierność jest wręcz irracjonalna.
Dziś 3 duże posiłki - śniadanie: owsianna cynamonowo - bananowa z Cini Minis; kurczak po meksykańsku z ryżem na ostro; rogal z Ramą Light, owocową miseczką i Inką.
Jutro serek wiejski z owocową miseczką i Inka, obiad - pieczonki + kompot, kolacja - ?

Może życie składa się z wczoraj, dzisiaj i jutra, tyle że wczoraj było do bani, dziś myślę o jutrze, a jutro wszystko znów się spierdoli i tak od początku.

niedziela, 26 maja 2013

20. Żyję rzadko.

Bycie normalną jest łatwe tylko z punktu widzenia normalnego.
Bycie chorym nie jest łatwe z żadnego punktu widzenia.

Jem. 
To brzmi źle.

Kiedy sześć miesięcy temu, pierwszego grudnia, ktoś pokazałby mi mój obraz z obecnej chwili, pewnie miałabym mieszane uczucia.
Przecież będę chuda!
Ale wplączę się w chorobę...

*

Ostatnio prawie w ogóle się nad niczym nie zastanawiam. Nic nie sprawia mi radości.
Wszystko, co kiedyś cieszyło, teraz jest bezsensowne. 

Waga nieznana. 
Jedzenie jest do bani.

piątek, 24 maja 2013

19. Gdy klęskę gonią winy.

Wiele tracimy wskutek tego, że przedwcześnie uznajemy coś za stracone.
~ Johann Wolfgang von Goethe

- Jesteś chora.

Choroby to procent od przyjemności.
~ ?

- To twoja ostatnia szansa. Wybieraj. To albo terapia. Sama się prosisz o Lubliniec.

Żyje tylko ten, kto chce żyć.
~ Maurice Delort

- Spójrz na twoje nogi. Jak patyki. To już choroba. A jakbym dał ci batonik, to zjadłabyś?
- Kawałek. Bo metabolizm trzeba rozkręcić.
(w domyśle: zjem tyle, aż się odwrócisz i będę mogła wyrzucić)

Bez cierpienia nie ma niczego.
~ ?

*

 Nazwana anorektyczką, chorą psychicznie osobą stojącą na krawędzi normalności, zauważyłam kilka spraw. Przemyślałam wszystko i postanowiłam zrobić małe podsumowanie.

Co się zmieniło od grudnia? Może kiedyś w pokoju bez klamek też zostanę o to zapytana? 

Zmienił się cały mój świat. 

Czyli?

Kiedyś pisałam. Nigdy nie potrafiłam pisać wierszy, ale uwielbiałam obserwować i dzielić się moimi spostrzeżeniami z samą sobą. Na kartce papieru to wyglądało prawie tak, jakbym dostała list od magicznej przyjaciółki, która dokładnie tak samo oceniała świat. Od drugiej mnie. I to pomagało.
Kiedyś.

A oprócz tego?

Potem pasje wyparowały. Nie chciałam już pisać w jakiejś wielkiej gazecie felietonów. Nie chciałam zdawać na psychologię. 

A czego chciałaś?

Chciałam być tak chuda, żeby nikt nie potrafił w to uwierzyć.
I wiesz co? Udało mi się jak cholera.
Każdy się martwi, każdy zdążył zauważyć. Każdy widzi. Nikt nie ignoruje. 

*

Nazwana anorektyczką, chorą dziewczynką, której należy się porządny wpierdol, zauważyłam też, że nawet, gdy bardzo chcę, nie potrafię zjeść kanapki w szkole. Nie potrafię z własnej inicjatywy otworzyć lodówki (z wyjątkiem ukradkowego liczenia kalorii w jogurtach, żebym potem wiedziała, które zło lepiej wybrać w chwili kryzysowej).
Albo dostanę ten wspomniany wpierdol, albo nic mi nie przemówi do rozumu.

Kazali mi przytyć. Bo przecież jestem chuda, chudziutka. Przy 170 cm wzrostu ważę 46kg i widać mi każdą piękną kość. 
Zrobili mi pranie mózgu i pierwszego dnia zjadłam tyle, że byli usatysfakcjonowani. Płakałam kilka razy, z desperacją pchałam sobie żyletkę w skórę, a nawet to nie pomogło. Bo zapomniałam, że żyletką cięłam kiedyś papier techniczny i stępiła się. Na mojej idealnej skórze nie został nawet różowy ślad. Szkoda.

Dziś rano ważyłam 46,4 i to dobrze. Bo sądząc po tym, co zjadłam przez te dwa dni męki, liczyłam na sto lub dwieście kilo. 
W szkole, i zapewne nie jest to zbyt szokujące, nie zjadłam dziś nic, znów wyrzuciłam kanapkę. Bo po prostu nie potrafię zjeść, kiedy nie muszę. Taka zwykła, normalna Dark. I taka głupia, podstępna przypadłość.

Zjadłam w sumie trzy posiłki. Rano owsiannę z bananem, kakao i płatkami Cini Minis bez słodzenia, potem w domu kwaśnicę z chlebem, a na kolację miks owocowy i dwie szklanki soku pomarańczowego.
Czuję się teraz źle, ale może jak tak dalej pójdzie to znów uspokoję Towarzystwo Opieki Wewnętrznej, w skrócie TOW, czyli też: To Oni Właśnie zniszczyli moje życie.
Nie wiem. Ale wiem na pewno, że przytyć nie chcę i we wtorek zrobię głodówkę, jeśli będzie więcej.
Taka sobie ja. Taka zwykła, a taka głupia. 

Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki, Mamo. Patrz, zrobiłam dla Ciebie nawet kartkę. 





sobota, 18 maja 2013

18. Zwroty akcji, powtórki z rozrywki.

Piszę znowu. 
Za często? 
Może.

Jakoś nie potrafię wyznaczyć sobie limitu. 

Dzisiejsza waga to uwaga, niespodzianka, 46,2 kg. Nie, nie pytajcie dlaczego, kiedy i jak, bo nie wiem. Nie zrobiłam żadnej głodówki, nie czułam się głodna (jak na przykład teraz) i na koniec: zjadłam wszystko, co zaplanowałam. 
Głupi ma zawsze szczęście, to chyba najmądrzejsza złota myśl i powinnam ją sobie wytatuować na czole.
Na zewnątrz zrobiło się ciemno i leje. Jak dobrze, że zdążyłam przejeździć na rolkach przez 90 minut, żeby spalić kolację, która wcale mi nie smakowała. Już drugi raz podchodzę do maślanki truskawkowej i oprócz tego, że ma aż 70 kcal/100ml, nic o niej nie wiem. W każdym razie nie lubię jej. 
Kap, kap, kap, kap, kap, kap. Żyletka potulnie leży sobie na biureczku w pudełeczku i czeka na zaproszenie. 
Głupia jestem, bo się nie tnę. Nie mam tej determinacji, co wcześniej. Niby są chwile, że jestem paskudnie na siebie zła, ale wtedy zawsze ktoś jest obok i złość przechodzi. Co zrobić, urodziłam się niezdecydowana, to i taką przyjdzie umierać.

Dziś zjadłam sobie pysznego loda z Lidla. Nie mam pojęcia, jak się nazywa, ale był czekoladowy na patyku w polewie czekoladowej z kawałkami orzeszków. Mniam. 
Dziś nie kupiłam też lodów do domu, nie będą kusić. I dobrze. Moment jedzenia trwa chwilę, a wyrzuty sumienia wieczność, ale nie ja to przecież wymyśliłam.
Jutro niedziela. Niedziela, niedziela, niedziela, koniec weekendu. End of the weekEnd. Śmieszny ten angielski. Ale jakoś nie chce mi się śmiać.
Jutro na śniadanie robię kakaową owsiannę (nazwa zastrzeżona, chociaż róbcie, co chcecie) z truskawkami, jabłkiem i płatkami Cini Minis. Czym jest owsianna? To połączenie kaszy manny z owsianką w dowolnych proporcjach. Osobiście lubię pół na pół, gdyż konsystencja manny idealnie komponuje się z charakterystycznym smakiem płatków owsianych. 3/4 łyżeczki kakao rozpuszczam w 100ml zimnej wody i dodaję do gotującej się mikstury. Truskawki i jabłko lub jakiekolwiek inne owoce (polecam banana, dziś niestety wyleciał mi z głowy) siekam na małe kawałeczki i wrzucam do michy jako pierwsze, żeby potem nie tracić czasu (i śliny, ble) na mieszanie całości. 
Zamierzam zrobić też ryż na mleku. To będzie debiut, więc rezerwuję sobie na wtorek lub piątek, kiedy będę sama. Z tego co czytałam wynika, że przygotowanie dosyć czasochłonne, ale zawsze mogę zjeść na wpół surowy. Czego ja już nie jadłam. A raczej co właściwie jadłam?
Jutro rosół, którego nienawidzę. Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę. Ale może dobrze. Niech ta niedziela czymś się wyróżnia.
Wczoraj rano czułam się tak, jak kiedyś zimą. Chyba za mało cukru we krwi, ale co tam. 
Najbliższy cel to 45,9. 
Jestem bardzo, bardzo chora. 

piątek, 17 maja 2013

17. Cofam się w przód.

Dziś uzmysłowiłam sobie, że ten blog mnie dobija.
Za każdym razem, kiedy zabieram się do pisania, przeraża mnie fakt, ile zjadłam, a jeśli dzień dietowo mogę zaliczyć do zaliczonych na piątkę, przeraża mnie fakt, jak bardzo jestem w tym wszystkim daleko. O wiele za daleko.

Na wstępie chcę zaznaczyć, że tamtej kolacji nie zjadłam. Wczoraj też nie zjadłam kolacji. I dziś też nie zamierzam.
Rano zrobiłam sobie kakaową mannę na mleku z miodem, bananem i płatkami Cini Minis. W szkole małe jabłko, potem makaron z cynamonowym twarogiem w asyście banana i małej brzoskwinki, o której wspominałam. Na koniec lody czekoladowe. Od czternastej post. Czyli 18 godzin do jutra rana.

Nie wiem za bardzo, co robić ze swoim życiem. Wiem na pewno, że jem w zły sposób, ale już nie potrafię sprecyzować, kiedy jestem głodna, a kiedy nie. Ciągle tylko myślę, co bardziej opłaca mi się zjeść, a czego nie tykać. To chore i nienawidzę tych myśli. Muszę kłamać, kombinować i co gorsza, jestem niewolniczką wagi, według kaprysów której muszę układać swoje życie.

W poniedziałek drukuję podanie, a w środę lub czwartek zawożę do szkoły. Jestem prawie pewna, że bez względu na nowych znajomych, chłopaka, przyjaciół, nic się jedzeniowo nie zmieni. Bo już sama nie wiem, co jest dobre, a co złe.
Cher, piszesz, żebym łapała szczęście, ale ono wciąż wymyka mi się z rąk i ucieka przez palce. Jest raczej nieuchwytne, a ja płaczę oglądając na mtv nastoletnie matki, których nieszczęście jest dużo większym fartem od mojego całego życia.

środa, 15 maja 2013

16. Mniej lub więcej

Mniej lub więcej - kogo to obchodzi?

Dziś byłam na rozdaniu nagród w Czewie. Zupełnie kameralne, weszłam, uśmiechnęłam się, wyszłam.
Dostałam dyplom i broszurę. Ciekawe.
Miałam dobry nastrój. Przez chwilę, nawet nie wiem, dlaczego. Ale teraz wszystko jest już po staremu - jestem smutna, bez sił i energii do zrobienia czegokolwiek 'po coś'.
Najbliższy plan to dotrwać do piątku do godziny dwudziestej, bo niestety tak późno w tym tygodniu zaczynam weekend.
Jutro 8 godzin w szkole, jakoś mi się to nie uśmiecha. Muszę przepisać polski i pouczę się na niemiecki, bo w piątek test z gramatyki, nic jeszcze nie umiem. W przyszłym tygodniu sprawdzian z geografii i prezentacja doświadczeń z fizyki. Akurat kiedy potrzebuję pomocy taty, jedzie do Żero, ale spoko, dam sobie radę sama. Zrobię krążek Newtona, chociaż nie wiem, może coś innego.



Mój przepis na słodką kolację nr 1

- mała brzoskwinia (jest taka odmiana, mają wielkość piłeczki golfowej)
- truskawki
- płatki kukurydziane
- maślanka truskawkowa

Wymieszaj składniki. Bon Appetit!


niech nie zmyli cię słodki uśmiech słów,
skoro zatrute są 
jadowitymi myślami
V.


poniedziałek, 13 maja 2013

15. Złote myśli/ czy kiedyś będzie lepiej?

Zgodnie z postanowieniem nie ważyłam się od soboty. Chcę zapamiętać ten wynik na długi, długi czas i nie martwić się nowym - większym.
Ostatecznie postanawiam ściąć włosy. Co z tego, że sięgają mi za piersi i zapuszczałam je z dwa lata, kiedy i tak praktycznie nigdy nie chodzę w rozpuszczonych. Wypadają mi garściami, więc ryzyko zostawienia  po sobie pukla mojego DNA niebezpiecznie wzrosło. Pewnie, wiem, że ścięcie nic tu nie da, ale będę miała z nimi mniej do roboty. Zamierzam zostawić sobie takie zakrywające obojczyki, dla porównania Selena Gomez, która chyba już się przeterminowała:



Właśnie o taką długość mi chodzi. Ale jeśli ścięcie, to dopiero po komersie, a najlepiej w wakacje.
O ile do tego czasu nie zostanę łysa.

Zaczęłam od takiego błahego tematu, a na głowie mam o wiele trudniejsze sprawy. Po pierwsze - dziś dostaliśmy hasła i identyfikatory do elektronicznej rekrutacji, która mnie przeraża. Akurat kiedy będę musiała drukować podanie, zepsuła mi się moja zwariowana drukarka. Ciekawa jestem, kiedy to rodziców dotrze, że potrzebuję sprawnego sprzętu.
Wczoraj znów pokłóciłam się z mamą o mniej niż głupotę. Zaraz potem dopadają mnie paskudne wyrzuty sumienia, a ona... wydaje się taka niewzruszona. Jakby kłótnia ze mną była równie nieważna jak deszcz za oknem, kiedy nie idzie do pracy.
Smutno mi, czuję na sobie ogromny ciężar, jakby wszyscy dookoła zrzucali na mnie swoje problemy, myśląc 'załatwisz to, nie?'. Też potrzebuję, żeby ktoś mnie przytulił, powiedział, że wszystko będzie kiedyś w idealnej harmonii, a moim jedynym zmartwieniem będzie wybranie najciekawszego filmu w kinie.
Dziś rano pogoda popsuła mi plany i do szkoły zawiózł mnie tata. W samochodzie spytał, czy dobrze się czuję (co, nie będę kryć, odrobinę mnie skonsternowało). Całą pięciominutową jazdę w powietrzu dało się czuć jego oskarżycielskie myśli i słowa, które chce powiedzieć, ale nie jest pewny, jak je dobrać, żeby najtrafniej mnie zranić.
Ale najwyraźniej nie zdążył. Ostatni zakręt i byliśmy na miejscu. Życząc mu przyjemnego dnia, zatrzasnęłam drzwi i pierwszy raz od dłuższego czasu dziękowałam Bogu, że widzę przed sobą szkołę.
Z powrotem podjechała po mnie mama. Wsiadłam do auta i się jej przyjrzałam.
Miętowe paznokcie, modny strój, szminka, guma do żucia. Byłam pewna, że w tamtej chwili wygląda młodziej ode mnie - całej na czarno, z posępną miną i mętnym wzrokiem, ześlizgującym się po mokrych drzewach. Zapytała, dlaczego się nie odzywam. No właśnie, dlaczego? Sama nie wiem. Boję się czegokolwiek powiedzieć, bo wciąż coś w moim mówieniu ci przeszkadza. Chyba ja ci przeszkadzam. Chyba w ogóle przeszkadzam sama sobie.

I właściwie to chyba tyle. Otworzyłam sobie książkę z przysłowiami i wypadło na Emersona.

Dowodem wysokiego wykształcenia jest umiejętność mówienia 
o rzeczach największych w sposób najprostszy.





sobota, 11 maja 2013

14. Wracam do formy i uczę się oddychać.

Nie pisałam dość długo, ale postanowiłam sobie, że opowiem coś, gdy waga poleci.
Po milionie komplikacji, nerwów, kombinacji, stresu, płaczu, zaciskania zębów dziś na wadze 46,8 kg. Czyli oficjalnie mam niedowagę.

Zjadłam kolację. To naprawdę wielki postęp, mimo że dla większości osób kolacja jest czymś najzupełniej normalnym. Zrobiłam sobie coś w rodzaju deseru - brzoskwiniową jogobellę light połączyłam z borówkami amerykańskimi, miodowymi kółeczkami i pokrojonym jabłkiem. Grzecznie zjadłam i poszłam na rolki.
Kapuśniaczek sączył się z mętnych chmur, starając się przeszkodzić mi w jeździe, ale nie zrezygnowałam i równą godzinkę spędziłam na zewnątrz.

Karotko, masz absolutną rację, której nie mam prawa podważyć. Ważenie się codziennie jest bezsensowne.
Nie będę tego robić. Bo boję się, że znów wszystko zacznie się od nowa.

Dziś wpadłam na (chyba) całkiem dobry pomysł. Niedługo (z pomocą Irinki, która nie raczyła dodać mojego bloga na swoją listę a jednocześnie jest moją najlepszą przyjaciółką i bezgranicznie ją kocham) będziecie widzieć jego realizację :)

Uczę się oddychać, czyli staram się zachować pozory normalności. Ale nic nie odchodzi tak po prostu.
Tak naprawdę nie liczę na poprawę.

wszystko do naprawienia, wszystko można zacząć na nowo albo od końca.

wtorek, 7 maja 2013

13. Pechowa trzynastka.

Nie mam na nic siły. Dziś obudziłam się i czułam, że ten dzień będzie beznadziejny. I jest. Niezła ze mnie jasnowidzka.
Wskoczyłam na wagę bez pośpiechu, bo rodziców od rana nie było. I tutaj zaczyna się koszmar dzisiejszego dnia. Znów 47,7kg.
Gdybym chociaż wiedziała, dlaczego, a nie mam pojęcia. Zjadłam mało, wywaliłam kolację, poruszałam się. I gówno z tego.
Przykro mi, bo dla Any poświęcam się w 100% i podporządkowuję jej całe. moje. życie. Nie spodziewałam się spadku na wadze, bo nie zrobiłam gło, ale nie pomyślałabym, że przytyję 600g w jeden dzień, nie robiąc niczego, co mogłoby być tego racjonalnym powodem!
Dziś zjadłam więcej, bo pomyślałam, że skoro i tak jestem skazana na porażki, to walę wszystko. Ale od jutra biorę się w garść, nie odpuszczając jednocześnie kolacji.
Rano się popłakałam i gdyby nie akademia, którą prowadziłam (właściwie to nie wiem nawet, dlaczego ja), zostałabym w domu. Czuję się okropnie. To całe normalne jedzenie w ogóle mi nie pomaga, tylko dołuje.
Rozsypuję się na drobny pył i nikt nie chce pomóc mi jakoś się uprzątnąć. Nie wiem, co mam robić, ale nie czuję się na siłach, żeby oddychać, mówić, a co dopiero się uśmiechać.
Jutro mam konkurs z angielskiego. W ogóle się nie uczyłam, mam ochotę zagrzebać się w kołdrze i płakaćpłakaćpłakaćpłakaćpłakać bo nie widzę w moim świecie sensu.
Czasami wydaje mi się nawet, że nikt oprócz mnie nie zdaje sobie sprawy, w jakim jestem stanie. Potrzebuję psychologa. Potrzebuję jakiegoś mądrego, doświadczonego motyla, który mi powie, co robię źle, i jak to naprawić. Jeśli wiecie, jak takie chomikowanie tłuszczu przez organizm zatrzymać, piszcie. Na razie wiem tyle co nic, czyli że trzeba jeść małe porcje, żeby nie dopuszczać do 'głodu'. Ale ze mną jest różnie.
Mama mówi, że strasznie się zmieniłam. Kiedyś byłam podobno wiecznie uśmiechnięta i radosna. Może i byłam, ale już nie jestem. Ile milionów razy muszę to powtórzyć, żeby zrozumiała, że nie będę wieczną siedmiolatką?
I na koniec, bo nie potrafię czytelniej przedstawić mojej depresji i autoagresji (dziś żyletka choćby nie wiem co i kto), chcę tylko powiedzieć, że robię sobie 2 tyg bez wagi. Nie wiem, co zrobię, kiedy zobaczę jakiś masakryczny wynik, ale na razie nie mam absolutnie żadnej siły, żeby znów ukrywać żarcie i udawać. Co mi z tego, że dostaję ataku nerwicy, kiedy muszę chować kolację do biurka przed krzątającą się za ścianą mamą (i non stop przypadkowo przechodzącą koło mojego pokoju), a wchodzę na wagę, która wskazuje wynik większy i większy i większy, albo stoi w miejscu?
Błagam, niech coś się stanie. Niech mnie przejedzie pociąg albo ukradną kosmici, jeśli mam tyć.
Albo po prostu, niech jakieś siły ściągną ze mnie ten kilogram i dam sobie spokój. Chcę 46,7 kg. 
Nienawidzę siebie. Nienawidzę. Próbuję być normalna, Boże.
Nie mam siły. Nie wiem, czy chcę dalej żyć. Nie widzę siebie w ogóle nigdzie. Nie ma mnie już prawie. Daję sobie 2% prawdopodobieństwa na wyjście z tego ciemnego, niekończącego się korytarza.
Jebana Dark nie potrafi nawet dotrzymać słowa. Na pewno zważę się w piątek. Na pewno. Na pewno.
O ile w piątek jeszcze będę jakakolwiek  ja.
Dobranoc.

niedziela, 5 maja 2013

12. Trochę pozytywniej.

Dziś obudziłam się i pierwsze, o czym pomyślałam, to moje problemy. Mówię o nich, myślę o nich, zamartwiam się nimi, ale jakie naprawdę są? Czy to, co mnie gnębi, w ogóle istnieje, czy po prostu ubzdurałam sobie kilka zdarzeń i próbuję zwrócić na siebie uwagę w tej niekończącej się otchłani zagubionych myśli?
Poszperałam w sieci, poszukałam blogów z podobnymi osobami do mnie. Jest ich dużo, na moje szczęście. Do części napisałam, a dziś wy również odezwałyście się do mnie. To niesamowicie miłe, kiedy z pozoru 'obce' osoby wspierają mnie i przyjmują całą moją osobę - nie tylko fragment, który im się spodobał.

Przyszła wiosna, wszyscy biorą się za ćwiczenia. Biegają, jeżdżą na rowerze, spacerują, planują treningi.
A ja? Odchudziłam się, to prawda. Bez ćwiczeń. Po prostu, nie jadłam. Ale teraz moje ciało, oprócz tego, że jest szczupłe, jest też brzydkie i stare. Dlatego biorę się za ćwiczenia.
W połowie maja wybiorę sobie jakiś plan treningowy, a na razie rolki + spacery i rower. Postanowiłam też jeść coś po obiedzie, bo szczerze mówiąc, moje ciało podpowiada mi, że nie pociągnę długo z takim trybem życia.

Walczę z nastrojami. Momentami wydaje mi się, że to wszystko jest bez sensu i próbuję ułożyć sobie idealny zamek z kupy gruzu. Ale nie poddaję się. Przecież jest tyle rzeczy, które mogłabym utracić lub po prostu nigdy ich nie mieć.

Jasne, mam świadomość, że we wtorek się ważę i jeśli zobaczę większy wynik, z całą pewnością się załamię. Ale spróbuję.

*

Zapomniałam wam powiedzieć, że założyłam sobie pocztę z myślą o tym blogu. 
Proszę, napiszcie cokolwiek przyjdzie wam do głowy. Oprócz Any jestem też normalną dziewczyną i mam poglądy na różne tematy. Chętnie poklikam do którejś z was, jeśli tylko chcecie o coś zapytać, pogadać, wyrazić swoje zdanie, zapraszam:
buttyinthedarkness@gmail.com
Nie żyję tylko tematem diet i kalorii, uwierzcie :)

sobota, 4 maja 2013

11.

Co powinnam napisać? Czy w ogóle pisać cokolwiek, czy zniknąć na tydzień, miesiąc, rok?
Właśnie nad tym zastanawiałam się wczoraj.

Dziś przynajmniej nie pada. Rano zrobiłam sobie trochę bardziej zachęcające śniadanie (pół twarogu, dżem jagodowy, banan, mleko, garść płatków Lion i Cookie Crisps) i pojechałam na przejażdżkę rowerową do centrum. W każdym sklepie masa ludzi, tak jakby oprócz czystego powietrza byłoby tutaj coś atrakcyjnego.
Wróciłam do domu i znów zrobiło mi się smutno. Tak już mam, że po prostu nie potrafię się uśmiechać bez powodu, dobrze bawić, mieć wyjebane na innych.
Ciągle porównuje się do osób, których w ogóle nie znam. Nie umiem docenić siebie, nie umiem powiedzieć sobie w lustrze 'dzisiaj było dobrze', bo właściwie nigdy nie jest wystarczająco dobrze i chyba nigdy nie będzie.
Nie mam motywacji nawet do oddychania.

  • głupia
  • leniwa
  • pusta
  • nieoryginalna 


czwartek, 2 maja 2013

10.

Aktualnie powinnam jeździć na rolkach i spalać obiad - penne z sosem pieczarkowym i kurczakiem.
I uwierzcie - chciałabym. Gdyby tylko nie padało i nie było tak okropnie zimno, już pędzę.

Płaczecie nade mną. Już? Szybko. Czuję się, jakbym wygłaszała mowę pożegnalną, a na razie na nic takiego się nie zapowiada. Uważam na siebie, spoczko. Jest osoba, dla której się trzymam i wolę nie myśleć, co by się ze mną stało, gdyby jej zabrakło.
Nie czytam wielu waszych pamiętników. Przyznaję, jestem wybredna. Ale dziś postaram się poszperać i coś do was napisać, żebyście w ogóle dowiedziały się o moim istnieniu.
Bo przecież tak bardzo istnieję.

Mam wolne i nienawidzę tego. Siedzę w domu, bo:
a) nie mam przyjaciół, z którymi mogłabym gdziekolwiek wyjść.
b) pogoda przykuła mnie do fotela i nie chce puścić.
c) żal mi kasy, żeby jechać do Czewy sama.

Jutro już gdzieś pójdę. Pojadę na rowerze do centrum, pojeżdżę na rolkach. Może powinnam uczcić jakoś ten dzień - to przecież rocznica Konstytucji, którą Polacy wydarli z rąk nieprzychylnych zaborców.
A może nie? Może zrobili to z poczucia obowiązku? A może wszystko miało wyglądać inaczej?
Szkoła to zwykła kupa czyichś poglądów, tyle.

Waga w miejscu. I dobrze. Dzień jest do dupy, więc po co go poprawiać? Wypożyczyłam smutną książkę Doroty Terakowskiej i czytam ją, żeby się dobić. To coś, co naprawdę mi wychodzi.
Czekam sobie na lepsze dni. Bo kiedyś przecież przyjdą. Przyjdzie miłość, na którą tak czekam a jednocześnie tak się jej boję. Nigdy nie słyszałam, ani tym bardziej nie widziałam prawdziwej miłości.
Zresztą, kto by mnie chciał, nie?

W przyszłym tygodniu pobawię się PhotoScape'm i zrobię wam moje before&after. Będzie bosko.
Boli mnie gardło, źle mi. Źle, źle, źle.

Sa­mot­ność jest złudze­niem. Myśli człowieka krążą zaw­sze koło in­nych ludzi i łączą go z ich ob­cym lo­sem, który na próżno sta­ra się odepchnąć. 
Kolorowych snów.


środa, 1 maja 2013

9.


47,1.

Oj, Ana, lubisz się mną bawić, co?

Zacznę od tego, że po wczorajszej wycieczce czułam się obrzydliwie, wróciłam do domu na ósmą i nie miałam siły na pisanie.

Przez cały dzień zjadłam 3/4 rogala maślanego, jabłko i pół naleśnika z serem, szynką i ketchupem.

I nie czułam się nawet tak bardzo głodna.

Bądźmy szczerzy - czuję się okropnie. Serce szuka swojego miejsca, przewraca się i gubi rytm. Boli mnie cała lewa strona, nie mam siły wchodzić po schodach, mam jakąś dziwną chrypę i wyglądam blado jak trup.

Po co mi to wszystko? Zadowoliłabym się tymi czterdziestoma ośmioma kilogramami i zaczęłabym żyć. Czy to moja wina, że nie potrafię?

Rano zaczęłam się trząść. Z premedytacją zjadłam w kuchni, żeby znów niczego nie wywalić. Jajecznica z dwóch jajek z polędwicą, kawa inka na mleku 0,5%, niedawno lody czekoladowe.

Nie jestem bulimiczką, nie będę rzygać. Ale jest we mnie taka granica, kiedy wiem, że jeśli nie zjem porządnie, to zemdleję.

Cały wczorajszy dzień naprzemiennie słuchałam muzyki i rozmyślałam, co powinnam napisać w tej notce. Kiedy wyobrażałam sobie, jak to będzie ‘ważyć mniej niż 50 kilo!’, liczyłam na ogromną falę samoakceptacji. Ana, thinspiracje, wszystko to obiecywało mi, że tak właśnie będzie, że na to jestem SKAZANA.

Robiłam dokładnie to, co mi kazała, a teraz przyszła pora na podsumowanie.

Jaka jestem?

Nie dość chuda.

Nie dość ładna.

Nie dość uśmiechnięta.

Nie dość inteligentna.

Nie dość sprytna.

Nie dość perfekcyjna.

Ciekawa jestem, dlaczego anoreksja łączy się z perfekcją. Przecież tak naprawdę żadna z nas nigdy jej nie osiągnie.

Perfekcja nie istnieje. To złudna mara, którą pani Ana próbuje nam zamydlić oczy. Bo kiedy na początku myślałam ‘nie chcę widzieć czwórki z przodu, to będzie źle wyglądać’, ważyłam więcej. Teraz, kiedy ważę mniej, czwórka z przodu jest najzupełniej racjonalnym wyborem.

Źle się czuję. Bardzo źle. Duszno mi.

Myślałam, że Oświęcim podziała jak kubeł zimnej wody, a nic z tego. Na mnie chyba nic już nie podziała.

Rano przytuliłam mamę. Jest szczupła. 55 kilo/ 172cm. Ale w jej ciele jest taka normalność. Nie czuć jej żeber, kłów biodrowych.

Patrzę na moje odbicie w lustrze. Jeszcze miesiąc temu nie widziałam w nim kości. Nie były tak wyraźnie zarysowane. Teraz są, a i tak w jakiś sposób są mi obojętne.

Nie ma we mnie ‘tego czegoś’. Tego, co miało być, ale jednak się nie pojawiło.

Nie ma okresu, włosy wypadają, jestem blada, słaba.

Jedyny sukces jest taki, że mam za sobą egzaminy.