wtorek, 11 grudnia 2012

6.


Przeżyłam wtorek, cudownie być już w domu. Dziś był ‘dzień kompromitacji’, ale nie, po prostu nie mogę nawet o tym pisać. Jestem chodzącą żenadą i tyle.

Mój pies wypełnił swoją misję i zjadł 3 zaległe kanapki, które trzymałam w szafce. Mam już z głowy, jestem teraz sama, więc wskoczyłam na wagę i… uśmiechnęłam się. Mój entuzjazm maleje, ciągle wmawiam sobie, że przecież nie schudnę w tydzień, ale i tak zawsze oczekuję czegoś więcej.

Waga z przed chwili (taka sama jak rano): 58,7 kg. Nie jest źle, już nie na granicy przynajmniej.

Oczywiście czasami mam ochotę zjeść cały tort czekoladowy, górę ciastek i czekoladę, popić to jakąś supersłodką kawą i nie przejmować się ćwiczeniami i wyrzucaniem żarcia,    ale nawet trzymając w dłoni czekoladkę, nie zjem jej. Jest we mnie jakaś blokada, w ogóle nie tęsknię za tym. Konsekwencje. Powodem są konsekwencje.

Bilans 11.12:

kanapka z szynką - 150 kcal
herbata - 30 kcal
2 wafle ryżowe - 76 kcal
dwa gryzy chleba z serkiem śniadaniowym naturalnym - ok. 50 kcal
herbata zielona - 2 kcal
i zaraz będzie obiad - ok. 300 kcal (niestety)
herbata zielona - 2 kcal
Razem: 610 kcal. Nieźle. Naprawdę myślałam, że będzie dużo gorzej. Postaram się wyrzucić trochę do woreczka, ale coś tam zjem, to moja ulubiona potrawa. Nie wiem, co jutro na obiad. Może coś lżejszego, oby.

Na zakończenie: wczoraj 250 brzuszków. I jutro zaczynają się próbne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz